Rodzisz się i spoglądasz w niebo.
Nad Tobą pasma wysokich gór.
Wchodzisz na schodek, nutka gra cichutko.
A za nią biegnie nut - baranków sznur.Dorastasz, za Tobą kolejne są stopnie.
Wciąż idziesz, wysoko, muzyka Ci gra.
Głos czasem się łamie, a nuty fałszują.
Dojrzewasz, codziennie, ach! Każdego dnia.Nadchodzi dorosłość, już basy silniejsze.
Już idziesz nie a capella, nie sam.
Upadasz, a dziecko Ci rękę podaje.
Zamykasz, otwierasz muzyki swej kram.Starość, a z nią piano, kontrabas, tenory.
To wszystko tak lekkie, acz silne co raz.
Nie tańczysz flamenco, lecz walca się uczysz.
Spokojnie, akordem - tak mija Ci czas.I nagle dyrygent przerywa swój koncert.
Umierasz, nie mając już nut do ukrycia.
I schodzą soliści, już występ skończony.
Taktem czarnym kończysz pięciolinię życia.
