Cholibka - Hagmione

581 10 3
                                    

Link do wersji z Bloggera: http://papierowe-gwiazdy.blogspot.com/2016/07/cholibka.html 


Cholibka! Marzec już tuż tuż, a śniegu na błoniach cała fura. Takiego brudnego. Po lekcji z Gryfonami i Ślizgonami z szóstej klasy czeka mnie odśnieżanie, ale przed pracą dobrze jest wrzucić coś na ząb. Wyskoczyłem na kwadrans do Wielkiej Sali, alem ledwo usiadł, a już trza było lecieć do roboty. W piątki tego najwięcej, psia krew, ale nikt nie będzie za mnie łopatować, a jak by tego było mało, Filch przywlekł mi na szlaban Goyle'a. Wręczyłem mu szuflę i oboje zagarnialiśmy śnieg, a góra rosła, rosła, rosła. Nicpoń Goyle stracił butę, kiedy koleżków nie było w pobliżu, ale i tak się obijał, stękał, tylko patrząc, jak miną te trzy godzinki i Filch po niego wróci. Ani trochę z niego pożytku.

Tak sobie umyśliłem, że fajnie by było zabrać Kła na chodzenie po lesie. Ostatnio dużo przeskrobał — wyżarł pasztet, naszczał pod łóżko i zgryzł nogę od stołu, więc bym go ukarał, ale jakoś... żal. Często se do niego gadam, zwłaszcza kiedy mi tak samotno. Chociaż wkurza mnie to psisko, czasami tak se myślę, kiedy mi smutniej, że to mój jedyny kompan. Jasna sprawa, że zaraz po Aragogu, bo Aragog jest najlepsiejszy, rozumielibyśmy się bez słów, gdyby nie umiał gadać. Więc do lasu zabrałem Kła, myśląc sobie, jak by wyglądał Aragog, gdyby tak ubrać mu smycz z szelkami. Nigdy żem o tym nie pomyślał, kiedy był jeszcze mały, a teraz jest na to za późno, bo gdzie ja, u licha, kupię taką wielką smycz?

Chociaż weszłem do lasu, na łeb dalej mi się lało. Tutaj nie było już tyle śniegu, ale za to cała fura błota. Cholibka, nie lubię zimy, a przedwiośnia jeszcze bardziej, bo gdzie się nie obejrzysz, tam paciara. Jak nie ze śniegu, to z błota. I potem myj te buty po sto razy, chociaż już są czyste, to nie są, bo tak powie profesor McGonagall i nie ma dyskusji. Chociaż Kłowi to się podoba, zawsze lata w te najgłębsze kałuże i się tarza. Teraz tak samo, zero z niego pożytku. Jak z tego Goyle'a. Włóczyliśmy się tak pewnie ze trzy godzinki, łachy zrobiły się mokre, ale w środku miałem ciepło i sucho — płaszcz z kretów jest nie do zdarcia. W lesie jak zwykle cicho o tej porze, tylko chlupanie moich trepów i stękanie psa. W każdy piątek tak sobie łazimy i szukamy sideł, to taki nasz zwyczaj; zazwyczaj udaje nam się wypuścić jakiegoś zająca albo sarenkę, chociaż zdarzają się też czarodziejskie stwory. Elfy, fenki, a raz wyciągnąłem z wnyk Gryfona z pierwszej klasy. Czy ja wiem, czy to jest legalne... Znaczy się, takie łowy. W Zakazanym Lesie żyje dużo rzadkich gatunków, a ludzie tak sobie chodzą i zakładają pułapki. Dla zabawy. Bo to raz żem znalazł zdechłego lisa! I tak kłusol zakłada sidła, a ja je zbieram. Bawimy się w kotka i myszkę, ot co. Dzisiaj nazbierałem już pięć łapek — wszystkie zardzewiałe i na szczęście puste, ale postanowiłem zrobić jeszcze jedno kółeczko. Kieł skomlał cicho. Trząsł się z zimna i pewnie był głodny, ale opłaciło się. Byliśmy prawie przy wyjściu z lasu, kiedy rzucił się na zaspę i zaczął kopać. Na brodę Merlina, gdyby nie Kieł, to bym tego nie zobaczył. Przegoniłem go i sam żem wyciągnął ze śniegu coś małego, białego i puchatego. Przy tylnich łapkach zwisała przyrdzewiała pułapka — od razu zgniotłem ją w palcach, a lisopodobne stworzenie schowałem do kieszeni, bo dygotało jak osika. W lesie było pełno fenków, nieraz dostawałem szału, kiedy porywały mi kurczaki, ale nie mogłem go zostawić z połamanymi nogami na zamarznięcie. Więc zawołałem na psa i wróciliśmy do chaty, obaj znowu głodni, niech skonam.

Nie poszłem na kolację, bo miałem dość roboty w domu. Wtranżalaliśmy tylko we dwójkę — ja i Kieł. Przywiązałem fenkowi te pokrwawione łapy do drewnianych listewek, które robiły za temblaczki, ale chyba miał za dużego pietra, bo nawet nie powąchał szynki z jeża, tylko wlepiał te swoje oczyska to we mnie, to w brytana. Kiedy ogień rozpalił się w kominku na dobre, zwlekłem z siebie mokre łachy i rozwiesiłem pod sufitem pomiędzy warkoczami czosnku, pęków włosów jednorożców i garczków, o które zdarzało mi się zahaczać łbem. Poprzeglądałem trochę jakąś cienką książkę o jednorożcach na lekcję z piątoklasistami, ale nic tam nie znalazłem, co bym nie wiedział, więc siadłem do łupania orzechów — chciałem upiec ciasteczka, gdyby w sobotę chciały wpaść chłopaki. Czasem było mi tęskno do tych czasów, kiedy żem mógł legalnie czarować, chociaż podczas obierania ziemniaków czy zamiatania pewno bym nie wiedział, jak to zrobić. Dobrze było jak było. Nie potrzebowałem dziadka do orzechów, bo łupy pękały mi w palcach, kiedy delikatnie naciskałem, ale miałem już wprawę.

Papierowe GwiazdyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz