Jeżeli było coś czego Sherlock Holmes nie mógł zrozumieć to były to uczucia, zwłaszcza jedno z nich, o dumnej nazwie „miłość". Miłość... na czym miałoby to tak na dobrą sprawę polegać? Oczywiście, w organizmie podnosi się poziom fenyloetyloaminy, serce zaczyna bić szybciej, źrenice się rozszerzają, oddech przyspiesza, ale... co dalej? Jeżeli chodziłoby tylko o to, ludzie na pewno szybciej uciekliby się do łatwiejszych rozwiązań, takich jak narkotyki. Byłoby to niewątpliwie mniej bolesne. Przynajmniej on tak uważał. Miłość zawsze była tylko defektem chemicznym, słabością, dlatego wyzbył się jej dawno temu, kiedy jeszcze był dzieckiem. Kiedy inni malowali laurki dla swoich mam i chodzili z tatą do lasu czy na ryby, on czytał książki, uczył się dedukować, zaczynał budować Pałac Pamięci. Mycroft również nie był zbyt wylewny, ale potrafił pokazać uczucia w taki czy inny sposób, całując przed wyjściem matkę w policzek lub śmiejąc się z wcale nie śmiesznych żartów ojca. Młodszy Holmes nigdy nie potrafił okazywać w ten sposób czułości, dlatego nienawidził wszelkiego rodzaju przyjęć, na których zbierała się cała rodzina a każdy chciał go wyściskać. Ciotki całowały go po ostrych jak brzytwa kościach policzkowych i mówiły, że jest zbyt chudy, wujkowie przytulali i klepali po plecach. Biedny Sherlock musiał się na to wszystko godzić, bo wszelkie próby buntu były karane rozczarowanymi spojrzeniami, których nienawidził jeszcze bardziej niż uczuć.
Nigdy nie miał prawdziwego przyjaciela, dzieci w szkole wyśmiewały go i wytykały palcami, często wracał do domu z podbitym okiem albo rozciętą wargą. Na początku rodzice ani Mycroft nie reagowali, myśląc, że to zwykłe chłopięce zabawy, ale kiedy mały Sherlock wrócił kiedyś do domu ze skręconą ręką, krwawiącym nosem i łzami w oczach próbowali wziąć sprawy w swoje ręce. Wszystkie ich starania pogorszyły jednak tylko sprawę, bo dzieciaki zyskały kolejny powód do śmiechu, wierząc, że Sherlock po prostu nie potrafi się obronić. I mieli rację, ale czy jest to powód do tego aby prześladować słabszego? Dzieci, choć niewinne i urocze, potrafiły być naprawdę okrutne, a Sherlock często przekonywał się o tym na własnej skórze.
Kiedy na jedenaste urodziny rodzice podarowali mu psa od razu znalazł z nim wspólny język, nawet jeśli nie potrafił szczekać. Rudobrody był jego pierwszym przyjacielem, zabierał go wszędzie ze sobą, karmił, pieścił i chyba nawet kochał. Był to pierwszy raz kiedy Sherlock poczuł coś ciepłego względem innej istoty. Jego rodzina patrzyła z podziwem na to jak silna więź łączy tę dwójkę. Bo kiedy młodszy Holmes zapoznał się z nieznanymi uczuciami po raz pierwszy, poczuł wszystko kilka razy mocniej niż zwykły człowiek. Niestety, życie jest okrutne i nie dało Sherlockowi nacieszyć się emocjami na dłużej. Po roku obecności Rudobrodego w życiu rodziny Holmesów, pies zachorował i mimo usilnych prób uratowania go przez lekarzy, ukochane zwierzę zostało uśpione. Dwunastoletni chłopiec bardzo to przeżył, nawet jeśli nie dał tego po sobie poznać. Pierwszy przyjaciel odszedł zanim zdążył nauczyć go kochać.
Od tego momentu temat ten stal się tematem tabu na kolejne kilka lat, Sherlock uczył się coraz więcej, stawał się bardziej sarkastyczny, buntował się. Mycroft próbował znaleźć wspólny język z bratem, ale na to było już za późno. William nie chciał go słuchać, zbywał go lakonicznymi odpowiedziami, więc starszy z braci przestał się mieszać w jego sprawy, zostawiał go samego z własnymi dedukcjami, myślami i Pałacem Pamięci, który powoli się zapełniał.
I tak było aż do momentu gdy Sherlock wszedł w kontakty ze złym towarzystwem, zaczął marnować pieniądze i przede wszystkim zdrowie na używki, papierosy a potem narkotyki. Kiedy zniknął z domu na dłużej niż trzy dni, nie dając znaku życia, Mycroft zaczął interweniować. Jego poszukiwania były szybkie i skuteczne, bo po kilku godzinach znalazł Sherlocka w opuszczonym domu gdzieś na przedmieściach. Oprócz jego brata były tam inne osoby, niektóre niepełnoletnie, inne starsze niż on. Wszyscy byli ledwo żywi, naćpani do tego stopnia, że tracili co chwilę przytomność. Ktoś chichotał, ktoś rzucał się na kocu ułożonym na gołym betonie. Mycroft zastanawiał się jak to możliwe, że jego brat się tu znalazł. Nigdy nie był zbyt odpowiedzialny, łamał zasady, nie zwracał uwagi na przepisy ani na to co wypada. Zwykli ludzie go nie rozumieli, a on nie rozumiał zwykłych ludzi. Perfekcyjnie logiczne. Ale starszy z braci miał trudności z uwierzeniem i zaakceptowaniem tego co się stało, bo było to czysto niemożliwe.
Tego było za wiele, Mycroft wiedział, że to co się stało to po części jego wina, bo nie zauważył co się dzieje, bo przestał się interesować swoim bratem w dniu gdy osiągnął pełnoletność. A teraz nie dało się tych błędów naprawić, dlatego skupił się na tym aby Sherlocka z nałogu wyciągnąć.
Nie było łatwo, jego brat się buntował, uciekał z domu, sięgał po papierosy. Kiedyś, podczas jednej z jego ucieczek złapała go policja, po tym jak prawie wpadł im pod samochód. I w ten sposób poznał Grega Lestrade'a. Na początku mężczyzna podchodzi do niego z chłodnym dystansem, ale po tym jak Sherlock wydedukował całe życie detektywa inspektora po jednym spojrzeniu na niego, Greg wiedział, że nie jest to zwykły mężczyzna. Mało tego, poprosił o opisanie mu sprawy, którą ówcześnie badali i w ciągu piętnastu minut ją rozwiązał. Nie uniknął wizyty na komisariacie, bo Lestrade od razu zauważył, że młodszy mężczyzna nie jest „czysty". Skończyło się na tym, że z posterunku odebrał go Mycroft. Jego zdziwienie było ogromne, gdy w rozgorączkowanym spojrzeniu swojego brata zobaczył coś, czego nie widział od czasu Rudobrodego. Szczęście. Nie wiedział dlaczego ani jak to się stało, ale jednego był pewien. Sherlock stanie się stałym bywalcem w Scotland Yardzie, bynajmniej nie dlatego, że złamał jakieś przepisy. Tak Sherlock zdobył drugiego w życiu przyjaciela.
Sherlockowi udało się wyjść z nawyku, był w stałym kontakcie z policją i pomagał im w co trudniejszych sprawach. Kilka razy wysyłali go do prosektorium, gdzie poznał Molly. Pomijając jej romantyczne uczucia do niego, panna Hooper go rozumiała, a to było najważniejsze. Kiedy doszło do tego, że zaczęła dawać mu do domu ludzkie części ciała żeby mógł eksperymentować, Sherlock wiedział, że zdobył kolejnego przyjaciela.
Znalazł przyjemne mieszkanie w centrum, na Baker Street 221B, Mycroft pomagał mu finansowo kilka pierwszych miesięcy, nawet jeśli Sherlock gardził jego pieniędzmi. Wynajmował je od Pani Hudson, kobiety, która choć utrzymywała, że nie jest jego gosposią, przynosiła mu codziennie rano herbatę, piekła mu ciasteczka, pilnowała, żeby jadł normalne posiłki, czasami posprzątała w mieszkaniu, które było usłane materiałami do doświadczeń, dokumentami i notatkami geniusza. Z czasem stała się jak druga matka, emanowała ciepłem, dobrocią i miłością. Sherlock troszczył się o nią i pomagał jak tyko mógł, zadbał o to, aby jej mąż nie pochodził zbyt długo po tym świecie, po tym jak dowiedział się jak traktował on tę cudowną kobietę o złotym sercu. To była pierwsza osoba, która zaakceptowała młodego Holmesa całkowicie, nie oceniała, nie pytała o jego przeszłość, opiekowała się nim i spełniała rolę matki lepiej niż Pani Holmes. A Sherlock? Sherlock ją kochał, nawet jeśli sam do końca o tym nie wiedział i nigdy by się do tego sam nie przyznał. Przejawiało się to w gestach, niezwykle subtelnych, ale nawet głupi by je dostrzegł.
Jednak prawdziwego przyjaciela Sherlock zdobył znacznie później, John Watson. Były lekarz wojskowy, najechał Afganistan, cierpiał na zaburzenia psychosomatyczne, został postrzelony i... bez zbędnych pytań zgodził się na życie z Sherlockiem jako współlokatorem.
Kiedy razem rozwiązali pierwszą sprawę a John zabił dla swojego nowo zdobytego znajomego człowieka, Holmes wiedział. W momencie gdy spojrzał na Watsona po tym jak Lestrade zapytał go o wygląd strzelającego, Sherlock wiedział. Zdobył przyjaciela na całe życie, na zawsze. Kogoś kto zawsze będzie tam dla niego, nieważne co, nieważne jak ani dlaczego. Mimo że ludzka natura, jej zrozumienie, sprawiało mu trudności to wtedy zrozumiał perfekcyjnie wszystko co poczuł. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu nie uważał tego za słabość. Z czasem ich przyjaźń zaczęła się rozwijać, rozwiązywali razem sprawy, John opisywał je na blogu, w dalszy ciągu zaskoczony i onieśmielony umiejętnościami Sherlocka. Wypracowali razem wspólny rytm, stworzyli więź silniejszą niż cokolwiek innego stworzonego przez człowieka. John ratował Sherlocka, Sherlock ratował Johna. Gdy trafili do Dartmoor i pokłócili się, a Holmes powiedział, że nie ma przyjaciół, to było jak uderzenie w policzek, dla obojga z nich. Dla Johna, bo naprawdę mocno zabolało, dla Sherlocka, bo nie mógł uwierzyć, że był w stanie coś takiego powiedzieć. Potem tłumaczył się Johnowi i wreszcie powiedział, że naprawdę są przyjaciółmi.
I kiedy Sherlock stał na dachu Szpitala Bart's, Moriarty leżał martwy kilka metrów od niego, to wtedy zrozumiał. Zrozumiał, że miłość to poświęcenie się dla innych, że on jest w stanie to zrobić, że jedyne czego chce to bezpieczeństwo, tych których kochał. Miał nadzieję, że kiedyś, kiedy będzie bezpiecznie a on wróci, wybaczą mu to wszystko. Jeśli nie, to on i tak nie będzie żałował, bo zrobił to dla osób, które kochał, bez których świat nie miałby teraz najmniejszego sensu.
W momencie, gdy słyszy krzyk Johna, swoje imię z jego ust, uśmiecha się delikatnie, wiedząc, że oni też go kochają. A potem spada, spada, spada...
Żegnaj, John.
CZYTASZ
Sherlock One Shots
FanfictionWszystko oprócz fabuły należy do cudownej pary Mofftiss :) 08.03.2017 - #443 w kategorii "Fanfiction"