Rozdział 6 - Chmury na wietrze

582 249 7
                                    

          Są ludzie, których po prostu musimy spotkać na swojej drodze, tacy, których na przekór chęciom nie zdołamy do siebie zrazić ani odgrodzić, bo oni i tak znajdą dla siebie przestrzeń w naszym życiu. Pomimo wszystko.

           Właśnie w taki sposób Annabeth pojawiła się w moim życiu. Pomimo wszystko.

           Nie miałem pojęcia, dlaczego wybrałem akurat ją. Decyzja wydawała mi się zwyczajnie właściwa, przez co na swój sposób oczywista. Chyba potrzebowałem towarzystwa smarkuli. Potrzebowałem jej niewinności i naiwności, lekkiego sposobu bycia i delikatności. Potrzebowałem jej beztroski, bowiem sam utraciłem własną osiem lat wcześniej.

           Annabeth zgodziła się na wycieczkę bez większego zastanowienia. Entuzjastycznie zapewniła, że nadal chce pójść nad jezioro i nie negowała godziny, którą wybrałem. Przystała na propozycję spotkania o pierwszej po południu i uznała, że najlepiej będzie, jeśli umówimy się nad Cape Fear, nieopodal parku, na rogu Front S i Water Street. Gdy przyszedłem, dziewczyna już czekała. Ubrana w cienką, jesienną kurtkę i szalik, stała oparta o barierkę tuż pod sztandarem z flagą. W zamyśleniu obserwowała nurt rzeki, a na mój widok od razu się rozpromieniła.

           Nad Silver Lake udaliśmy się pieszo, a ja dość szybko utwierdziłem się w przekonaniu, że wybór Annabeth był słuszny. Nawet nie musiałem zbyt wiele mówić, bo to ona mówiła. Radosna i pełna energii, opowiadała o różnych wydarzeniach ze swojego życia, śmiała się i żartowała. Jednocześnie nie pytała o moje prywatne sprawy, a po prostu pozwalała, żebym przytakiwał, stale poruszając bezpieczne, niezobowiązujące tematy. Nieświadoma tego, co czułem, zachowywała się naturalnie, dzięki czemu nieco się rozluźniłem.

           Fakt, kompletnie nie zależało mi na wycieczce nad niewielkie jezioro, ale stanowiła dobry pretekst, skoro Annabeth się podobało. Zresztą nie mogłem nie zauważyć, jak cieszyła się w trakcie spaceru brzegiem krótkiej, piaszczystej plaży, a także później, gdy zajęliśmy miejsce pomiędzy drzewami — tam, szeroko uśmiechnięta, rozciągnęła się na wilgotnej trawie, po czym spojrzała na mnie wyczekująco, dając znać, żebym zrobił to samo. Wcale nie miałem ochoty na leżenie, jednak poszedłem w jej ślady i kiedy obserwowała niebo, opierając głowę na skrzyżowanych ramionach, położyłem się obok. Spojrzałem na chmury, a ona, z uśmiechem nieschodzącym z twarzy, dopiero zamilkła.

           Naprawdę potrzebowałem towarzystwa nastolatki tamtej soboty. Obecność Annabeth przynosiła jakąś dziwaczną ulgę i ukojenie, ponieważ nie musiałem przy niej robić tego, co robiłem przy ludziach w swoim wieku. Identycznie jak ona mogłem zadowolić się błahymi rzeczami, czerpiąc radość z momentów, w których nikt niczego ode mnie nie wymagał. Annabeth potrafiła doceniać takie luźne chwile, ja nie. Cieszyła się oglądając film lub leżąc z kimś w łóżku i słuchając muzyki. Jeśli robiła to we właściwym towarzystwie, nie potrzebowała niczego dodatkowego.

           Niewiarygodnie jej zazdrościłem.

           Po jakimś czasie Annabeth przerwała ciszę — przekręciła się w moją stronę i wsparta na prawym łokciu, zapytała:

           — Czemu akurat Karolina?

           Zmarszczyłem brwi, niezupełnie wiedząc, co miała na myśli, a ona, wciąż z tym samym uśmiechem, sprecyzowała:

           — Dlaczego wybrałeś akurat Karolinę, kiedy zdecydowałeś się wyprowadzić z Detroit? Czemu Karolina i Wilmington?

           Zerknąłem przelotnie na dziewczynę, po czym wzruszyłem ramionami.

Płatki na niebieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz