Szliśmy przez las, który rozpościerał się obok naszego obozu. Klimat jak ze "Zmierzchu",pochmurne niebo, przez gęsty baldachim drzew ledwie przedostawały się nieśmiałe promienie słońca. Byłam tak pogrążona w myślach, że dopiero po dłuższym czasie zorientowałam się, że odłączyłam się od grupy. Chciałam biec, ale nie wiedziałam, w którym kierunku. Straciłam orientację w terenie. Na szczęście miałam przy sobie komórkę! Jednak w tym samym momencie przypomniałam sobie, że zapomniałam naładować telefon. Przerażona usiadłam na pieńku z nadzieją, że ktoś mnie znajdzie. Po jakiś trzech godzinach oczekiwań ( w rzeczywistości było to jakieś 20 minut:) ) usłyszałam, że ktoś mnie woła po imieniu. Zerwałam się na równe nogi i zaczęłam krzyczeć:
- Tu jestem! Jestem tutaj!
Julianowi odnalezienie mnie nie zajęło zbyt dużo czasu. Kiedy go tylko zobaczyłam, zapłakana rzuciłam się w jego ramiona.
- Ej mała, juz dobrze, juz jestem przy tobie- szeptał mi do ucha i głaskał po głowie.
Nagle objął moją twarz rękami i poczułam dotyk jego ust. Mogłabym juz tak na zawsze z nim pozostać w tym lesie... Jednak musieliśmy wracać. Julian wziął mnie za rękę i do obozu wróciliśmy już jako para...