Pasują wam wizerunki postaci?
Dajcie znać w komentarzach :*
Niestety ten rozdział będzie trochę krótszy od poprzednich ://
●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●
- Dobra. Teraz trzeba wymyślić jakiś sposób, żeby trochę utemperować tą szmatę. - powiedziała Lucia.
Jest dosyć miła, ale nie w stosunku do Lily. Trochę mi jej szkoda, bo jest naprawdę świetną osobą, ale niestety jej rodzice są do bani. Niby zabierali ją na wakacje, wysyłali na kolonie, dostawała wszystko co chciała. Tylko to wszystko było fałszywe. Jeszcze na dodatek mieszka obok tej idiotki, i jej rodzice zakumplowali się ze starymi Lily. Opowiedziała nam troszkę o sobie. Jej ojciec ma własną firmę. Handel i marketing oczywiście. Matka z kolei jest właścicelką agencji modelingowej. Mają pewnie sporo kasy...Tak myślę. W końcu własna firma i agencja w połączeniu to nie byle co, no nie? Wszystko pięknie, gdyby nie dwie rzeczy: ojciec bankrutuje, bo firmie nie idzie, a matka mniej więcej co dwa dni przyprowadza do domu chłoptasia ze swojej agencji.
- Już ja się tym zajmę. Tym się nie martw. - powiedziała Rebecca do blondynki. Uśmiechnęła się złowieszczo, na co ja i Lucia wybuchnęłyśmy śmiechem.
Szłyśmy na następną lekcję, a w zasadzie na spóźnioną lekcję, kiedy usłyszałam znajomy głos.
- A co wam tak śmieszno tu, co? - zapytał mój tatuś. Achh to wyczucie czasu... Wyczułam tylko lekkie spięcie w jego głosie.
- Co ty tu robisz? - zapytałam zdziwiona.
- Chciałaś powiedzieć co WY tu robicie.- o, moja mamusia też tu jest. Pewnie przyszli zepsuć mi reputację. Ha ha ha. Nie śmieszne.
- Coś się stało, czy przyjechaliście skontrolować swoją prawie dorosłą córcię? - zirytowałam się trochę. Zawsze są wtedy, kiedy ich nie chcę, albo kiedy się nie spodziewam. A przecież wiedzą, że nie lubię niespodzianek.
- Musimy gdzieś jechać. To ważne. Załatwiliśmy już zwolnienia i inne bzdury. Idź po kurtkę, a my poczekamy już w samochodzie.
- Ale...
- Pospiesz się. - przerwała mi mama.- Sory dziewczyny, ale same widziałyście. To narazie. - pożegnałam się z nimi, przytuliłam i każda poszła w swoją stronę.
***
- To wytłumaczycie mi to? Mam nadzieję, że macie dobre alibi. - wsiadłam do samochodu. Rodzice spojrzeli po sobie i moje pytanie zawisło między nami. Tata wyjechał z terenu placówki.
- Halo?! Ogłuchliście? A może chcecie mnie wywieźć....
- Twoja babcia ma nowotwór.- znowu rodzicielka mi przerwała. Zdenerwowałam się, ale nie dlatego, że mi znowu przerwała. MOJA BABCIA MA RAKA. Poczułam się, jakby ktoś kopnął mnie w żebra. Z całej siły. Butami z ołowiu.
- Co? - zapytałam jak dziecko. Przerażone dziecko. Moja babcia była ze mną odkąd pamiętam. Gdy rodzice mieli wyjazdy, imprezy albo inne gówna, przez które ich nie było. Gotowała mi, czytała, sprzątała zabawki, prała moje osrane pieluchy...
Była moją drugą matką.
- Właśnie do niej jedziemy. Jest w szpitalu Saint Vincent w Newtown. - oznajmił ojciec.
- Ale przecież to tutaj, w USA, a babcia...- zastanawiałam się na głos.
- Babcia tu mieszka. Niedaleko nas.
- Ale przecież przez taki długi czas, gdy mieszkaliśmy w Chicago przyjeżdżała do mnie. W święta odwiedzaliśmy ją nawet...
- To było wynajęte mieszkanie. Przylatywała do ciebie zawsze, kiedy tego potrzebowałaś. - podjechaliśmy właśnie pod szpital.
- Ona nie może umrzeć. Nie może, po prostu nie może...- wysiadłam z pojazdu. Przez to, że jeszcze jechało wywróciłam się. Nie zwracałam na to uwagi. Podniosłam się i z szlochem zduszonym w gardle wbiegłam do budynku. Uderzył mnie odór leków, odkażaczy i choroby.
- Dzień dobry, nazywam się Marika Bromwell, gdzie leży Linda Bromwell? Która to sala? - zapytałam recepcjonistkę, trochę za szybko i za głośno, gdyż pacjenci, którzy przebywali na korytarzu spojrzeli się na mnie.
- Kim pani jest? Jest pani rodziną? - zapytała miłym i beztroskim głosem, jakby dookoła nie było pełno umierających ludzi.
- Emm jestem wnuczką. - odpowiedziałam szybko.
- A ile ma pani lat? Musi mieć pani ukoń...
- Muszę ją zobaczyć rozumie pani!?? Natychmiast! Tak, jestem pełnoletnia! - krzyknęłam do niej. Wiem, że skłamałam, ale chcę jak najszybciej iść do babci. Nawet nie wiedziałam kiedy zaczęłam płakać. Zauważyłam to dopiero, gdy do ust wleciała mi słonawa łza.
- Dobrze, proszę się uspokoić. - podała mi chusteczkę, a ja wyciągnęłam po nią rękę. Kobieta chwyciła ją i wytrzeszczyła oczy. - Jezu.. Co sobie zrobiłaś?
Podążyłam za jej wzrokiem i zobaczyłam zakrwawioną kończynę. Musiałam się skaleczyć przy upadku. Miałam cały rozcięty nadgarstek i jego okolice. W ranach mieściło się szkło. Ajć. Dopiero jak spojrzałam na ranę zaczęło mnie to boleć. Boleć jak cholera.
- Nie wiem... Idźmy już. Błagam panią.
- Pójdziemy, ale najpierw cię opatrzę, dobrze? - Mówiła to tak, jakbym była pięcioletnią smarkulą, która się zgubiła w centrum handlowym.
- Zgoda. - zgodziłam się zrezygnowana.
- Boże Mari, co to jest?!- krzyczała od wejścia mama, szukająca zatroskanymi oczami odpowiedzi w moich.
- Troszkę się skaleczyła, ale to nic, zaraz to załatwię. - odpowiedziała za mnie kobieta. Była trochę starsza od mojej mamy. Zmarszczki gromadziły się wokół jej oczu i w kącikach ust.
We włosach widoczne były pasemka siwizny. Była dosyć urodną kobietą. A raczej była. Niestety, starość nie radość drogie panie.
- Dobrze. W takim razie idziemy do mojej teściowej. Leży w sali 77 prawda?
- Tak. Tylko niestety muszą państwo iść schodami. Winda się zepsuła.
- Dziękujemy.
Rodzice odeszli, a recepcjonistka zawołała pielęgniarkę o imieniu Marriet, żeby mi pomogła. Była niewiele starsza ode mnie.
- No to co wywinęłaś? Nieciekawie to wygląda... Chodź za mną.
- Yhmm. - odmruknęłam. Wszyscy byli tu strasznie mili. Może wydzielają tu jakiś gaz rozweselający? Nie wiem. Ale wiem, że na mnie nie działa.
Marriet miała długie blond włosy. Widać, że o nie dba. No i nie był to farbowany blond. Jej zgrabne ciało i długie nogi przypominały mi kogoś, ale za cholerę nie wiem kogo.
- Jesteśmy. - otworzyła drzwi i lekko mnie wepchnęła do pomieszczenia. Nie było duże i przypominało gabinet higienistki szkolnej. Duże biurko na środku, turkusowe ściany, jak to zwykle w takich gabinetach bywa. Pokazała ręką na łóżko, a ja posłusznie usiadłam. Obserwowałam co robi. Jej ruchy były płynne. Otworzyła szafkę, wyciągnęła duży, jednorazowy materiał i położyła mi go na kolanach. Wróciła do szafki i wyciągnęła szczypce, które nie wyglądały przyjaźnie. Jeszcze kilka gaz, woda utleniona i drewienko. Nie wiem po co, ale nie pytam. Pewnie się zaraz dowiem.
- Dobrze, teraz odkażę ranę. Może zapiec troszeczkę.- oznajmiła i wycisnęła z buteleczki ciecz prosto w moją ranę. Zapiekło przyjemnie. Tak, przyjemnie. Lubię to uczucie. Nie wiem dlaczego.
Odkażyła i wytarła ściekające kropelki wody utlenionej. Odstawiła buteleczkę na stolik i wzięła gazę i namoczyła w miseczce z jakimś płynem. Blondynka zobaczyła moje pytające spojrzenie.
- To znieczulenie miejscowe. - uniosłam jedną brew do góry. - Tak wiem. Nigdy nie działa, ale tak trzeba. Tak na wszelki wypadek, gdyby była kontrola.
- Aha. - mruknęłam. Dziewczyna sięgnęła do kieszonki w kitlu i wyciągnęła jakieś opakowanie. Igła. Będę miała szwy. Na razie odłożyła ją na stolik.
- Teraz będę wyciągała z twojej ręki kawałki szkła. Też może zaboleć, ale widzę, że jesteś odporna. - uśmiechnęła się na koniec i zwróciła wzrok na kończynę. Nie powiem, nie wyglądała fajnie.
Przyłożyła szczypce do odłamka i jeszcze raz spojrzała na mnie. To było nieme pytanie: "Gotowa?" Przytaknęłam.
- A więc gdzie chodzisz do szkoły? Zapytała, wyciągając ze mnie szkło. Zabolało. Ale muszę się przygotować na te większe kawałki.
- Do Sandy Hook High School.
- O! Moja młodsza siostra tam chodzi. - krzyknęła, znowu ciągnąc za szczypce ze szkłem.
- Jak się nazywa? Może ją znam...
Marriet spochmurniała. Widocznie nie lubi, albo wstydzi się swojej siostry.
- Oj tam to nie ważne. - odpowiedziała machając wolną ręką.
- Ale jestem ciekawa. I możesz już wyciągnąć ten odłamek.- wskazałam na szczypce. - Trzymasz go już jakąś chwilę. Krew przez to mi leci.
- Ach tak, przepraszam cię. - szepnęła.
- No więc, jak ma na imię? - zapytałam po taz drugi. Serio jestem ciekawa.
- Ehh... Uparta jesteś. Lily. Chodzi do 2B. - zesztywniałam na tą odpowiedź. Spodziewałam się wszystkiego, ale nie tej szmaty. - Znasz ją?
- Niestety... Znaczy.. Bez obrazy, ale jest straszna. - powiedziałam trochę zmieszana. Raczej nikt nie chciałby usłyszeć, że członek najbliższej rodziny jest dupkiem, czy szmatą.
- Wiem... Dlatego nie chciałam ci mówić o niej. Wiem, że jeżeli nie jest się plastikiem, czy bogaczem to niezbyt się ją lubi. Jest sukowata. - złapała się za usta. - Nie powinnan tak mówić. Zwłaszcza, że jesteś tak jakby moją pacjentką.
Po tych słowach chwyciła szczypcami największy kawałek szkła. Zanim to zauważyłam, poczułam okropny ból w nadgardtku.
- Jezuu! O matko, mogłaś mnie uprzedzić! - krzyknęłam i zaraz potem zaczęłam się śmiać. Blondynka też się zaśmiała.
- Przepraszam...
- Nie szkodzi, w sumie i tak mnie to czekało.
Przemyła mi dziurki, pozostałe po szkle. Potem sięgnęła po igłę. Boże. Ja umrę.
- Teraz najgorszy ból, ale tylko przez chwilę. Będę zakładać szwy jedynie na tą największą ranę.
Wyciągnęła igiełkę z opakowania, oczywiście przed tym założyła świeże rękawiczki. Igiełka była lekko zaokrąglona. Wzięłam głęboki oddech, gdy igła była tuż nad skórą.
Spojrzałam w okno, kiedy wbijała mi ją obok rozcięcia. Nie wytrzymałam jednak długo i obserwowałam jak igła wbija się i wyłania po drugiej stronie. Założyła mi trzy szwy. Nie tak źle.
- Okej. To już koniec. Tylko założę ci opatrunek i jesteś wolna.
Posmarowała czymś skórę dookoła szwów, gdzie była najbardziej czerwona. Jeszcze bandaż i koniec.
Wstałam, podziękowałam i moim zamierzeniem było wyjść i skierować się do sali 77, jednak nie mam pojęcia gdzie iść.
- Eem, Marriet... Możesz mnie zaprowadzić do sali 77?
- Jasne. Chodź. - przeszła przede mnie.
Wyszłyśmy z gabinetu, przeszłyśmy obok recepcji, gdzie podziękowałam kobiecie za pomoc, i stanęłyśmy przed schodami.
- To będzie długa podróż. Musimy wejść na czwarte piętro.
- Ugh..- stęknęłam, bo od siedzenia przez prawie czterdzieści minut, mój tyłek bolał mnie niemiłosiernie. - No to w drogę.
***
- To tutaj. - blondynka pokazała na białe drzwi.
Dotarłyśmy do celu w 15 minut. Dużo rozmawiałyśmy. Dowiedziałam się, że rodzice dziewczyn mają okropne charaktery. Są materialistami, myślą, że wszystko da się kupić, włącznie z ludzkimi uczuciami. Dlatego Marriet wyprowadziła się od nich kilka tygodni po osiemnastych urodzinach.
- Dziękuję ci. - przytuliłam moją przewodniczkę i odwróciłam się w stronę drzwi.
Teraz najcięższy moment. Nie wiem czego się spodziewać... Czy moja babcia będzie wyglądała tak samo jak zawsze? A jak będzie już wrakiem człowieka? Jak mam zacząć....? Nie wiem. Głęboki oddech. Wydech. Wdech. Wydech...
●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●
Jednak wyszło dłuższe od poprzednich...
Mam nadzieję, że nie za szybko taka akcja... No nic. Trzymajcie się!
♥♥♥
CZYTASZ
Never Let Me Go ♥
Teen Fiction- Uważaj jak łazisz! - Nie moja wina, że masz krzywe nogi! - Spadaj! - wyminęłam go, ale nagle coś do mnie dotarło. . - Co ty tu robisz?!! -Teraz? - Kurwa wczoraj!! - Wiesz, aktualnie tu mieszkam! - Mamoo! Co ten pajac tu robi?!?! ●●●●●●●●●●●●●●●●...