Rozdział 5

177 26 16
                                    

Biegłam przed siebie, serce biło mi jak szalone, a w głowie czułam uporczywie pulsujący ból. Liście i niewielkie gałązki smagały mnie po twarzy niczym małe bicze, jednak nie zwalniałam, starając się nie zwiększyć, chociażby o krok dystansu pomiędzy mną a Jamesem, który biegł przede mną w odległości dwóch albo i trzech metrów. Za sobą słyszałam nierówny oraz bardzo głośny oddech Rose, która jakoś dawała sobie rady, jednak za nami dało się słyszeć krzyki i nawoływania. Biegliśmy naprawdę szybko jednak nie dostatecznie. Odległość pomiędzy nami a tamtymi potworami w ludzkich skórach zmniejszała się z każdą chwilą. Czułam narastający ból w gardle, a zaraz później płuca zaczęły mnie palić. Panika przyćmiła mój umysł. Wtedy nagle usłyszałam krzyk, a później huk rozdzierający zimne, nocne powietrze. Stanęłam jak wryta, oglądając się za siebie. Rose leżała, a z jej nogi wystawał patyk o średnicy niecałego centymetra.

—James! — Podbiegłam do przyjaciółki. Nie musiałam krzyczeć dwa razy. Chłopak w mgnieniu oka pojawił się przy nas, chwytając Rose za ramiona i stawiając ją do pionu. Mężczyzna nie zważał na jej jęki i szloch.

Kanibale byli coraz bliżej. Mogłabym przysiąc, że słyszałam tupot ich gołych stóp o ściółkę leśną oraz czułam zapach ich oddechu pachnącego zgnilizną.

— Rose, musisz się wspiąć na drzewo jak najwyżej — odezwał się James, kładąc ją na konarze drzewa o gęsto rosnących liściach. — Pomóż jej.

Bez wahania wykonałam jego polecenie. Nie kłóciłam się o to, że moja przyjaciółka nie poradzi sobie w dostaniu się na szczyt ze zranioną noga. Nie było na to czasu. Poza tym nie miałam lepszego pomysłu. Podeszłam do drzewa i chwytając za najbliższą gałąź, zapytałam:

— Co z tobą?

— Odciągnę ich od was. Samemu będzie mi łatwiej, siedźcie tu, dopóki was nie znajdę — powiedział i odbiegł. Siedząc na konarze i pomagając wejść wyżej Rose, widziałam jego sylwetkę znikającą w ciemności, rozpływającą się wśród cieni.

Nie zdążyłyśmy wejść wysoko, bo już po chwili pod nami przebiegła zgraja mężczyzn dzierżawiąca w swoich dużych i brudnych dłoniach dzidy. Pomimo moich wcześniejszych złudzeń, poruszali się oni bezszelestnie. Jakby polowali na zwierzynę, cicho, aby jej nie spłoszyć. Serce podeszło mi do gardła. Obejmowałam Rose ramieniem, drugą ręką zamykając jej usta, w razie, gdyby chciała krzyknąć z bólu. A oni szli i szli. W tamtym momencie pochód wydawał się nie mieć końca, chociaż liczył zapewne z dziesięć osób. Zamknęłam oczy w połowie, bojąc się patrzyć, jakby za sprawą mojego spojrzenia mogli odkryć nasze położenie. Miałam nadzieję, że krew z rannej nogi Rose nie skapnie na któregoś z nich.
Zaczęłam liczyć w głowie. To zawsze działało na stres. Zazwyczaj liczyłam piątki: pięć, dziesięć, piętnaście... Sprawiało to, że się uspokajałam i zazwyczaj, gdy otwierałam oczy, wszystko wydawało się prostsze, bardziej klarowne. Jednak gdy tym razem otworzyłam oczy, ujrzałam męską sylwetkę pod drzewem. Nie był to zdecydowanie James. Kanibal stał do nas tyłem, rozglądając się dookoła, z przygotowaną w rękach dzidą. Obrócił się wokół własnej osi, skanując otoczenie. Spoglądał na gruby pień drzewa.
Miałam wrażenie, że coś usłyszał. Moje serce bijące z prędkością stu mil na godzinę lub przyspieszony oddech Rose. Sekundy dłużyły się niczym godziny, jednak Kanibal w końcu się odwrócił i ruszył w ślad za towarzyszami. Byłam tak przerażona, że aż bałam się zaczerpnąć głębszy oddech, Rose zapewne czuła się tak samo. Widziałam, jak Rose traciła siły. Dla tego musiałam działać. Sama ściągnęłam ją na ziemię, kładąc na mchu i suchych liściach, które zaszeleściły, gdy z największą ostrożnością kładłam ją na poszyciu.
Spróbowałam zrobić prowizoryczny opatrunek ze swojej koszulki. Ściągnęłam ją z siebie i Przedarłam ją na dwie części: jednej użyłam jako knebla, a drugiej jako opaski uciskowej.

WyspaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz