Rozdział 11. Nieszczęścia chodzą parami

2.4K 144 11
                                    

          Do domu wróciłam z pogrzebu wściekła. Potrzebowałam obecności ojca, a on nie przyszedł! Nie poszedł pożegnać się z mamą! Z jego własną żoną! Nawet nie poinformował mnie, że nie pójdzie! A zamiast tego latał sobie w tej jego całej zakichanej zbroi!
          Poszłam do salonu, wraz z Jamesem. Byli tam wszyscy Avengersi, z wyjątkiem mojego ojca.
          — Nie wiecie, gdzie jest tata? — zapytałam.
          — Za tobą. — Usłyszałam głos mojego ojca. Odwróciłam się szybko. Stał w smokingu, ręce trzymał w kieszeniach. Nie wiem czemu, ale zdenerwował mnie tym jeszcze bardziej.
          — Gdzie byłeś? To było ostatnie pożegnanie mamy, powinieneś być tam, a nie latać w zbroi!
          — Nie mogłem tam pójść.
          — Nie mogłeś?! Co to, do cholery, znaczy, że nie mogłeś?! To był pogrzeb mamy! Liczyła na nas!
          — Nie klnij i się uspokój.
          — Jak mam być spokojna?! Potrzebowałam cię tam, mama chciałaby, abyś tam był...!
          — Idź do swojego pokoju i wróć, jak się uspokoisz — rozkazał ojciec.
          Przez kilka sekund stałam jak wryta. Jeszcze nigdy nie wygonił mnie do swojego pokoju. Zrobił to tak, jakby nigdy nic... Był spokojny, jakby nic się nie stało... Nie mogłam tego zrozumieć. To był najgorszy moment w moim życiu, a on...? On zachowywał się, jakby to był zwykły dzień!
          Wyminęłam go i poszłam do swojego pokoju, gdzie znowu się rozpłakałam. To przerastało mnie. Gdybym tylko mogła cofnąć czas...  Dopilnowałabym, żeby mama wyszła z domu, żeby wciąż żyła. Żeby wciąż była ze mną...
          Przepłakałam tak cały dzień. Wyszłam dopiero wieczorem, kiedy zaczęło burczeć mi w brzuchu. Od sobotniego popołudnia mało co zjadłam. Poszłam do kuchni, gdzie zastałam Bannera. Nic nie mówiąc, znalazłam płatki śniadaniowe, wyciągnęłam z lodówki mleko i nie odgrzewając, wlałam do miski. Usiadłam przy stole i zaczęłam jeść.
          — Nie wściekaj się na ojca — odezwał się Banner. — Bardzo przeżywa śmierć Pepper.
          — Też ją przeżywam, ale to nie powód do opuszczenia pogrzebu!
          — Wini się za jej śmierć.
          Zdziwiłam się. Tony Stark ma wyrzuty sumienia? To było niepodobne do niego.
          — To nie jego wina, że był wybuch.
          — Ci ludzie chcieli diament daltański. Dlatego zaatakowali.
          Wszystko stało się jasne.
          — Tata uważa, że gdyby nie ukrył diamentu, nie przyszliby do nas i mama by żyła — mruknęłam, rozumiejąc. Banner pokiwał głową.
          — Tylko ty mu zostałaś po Pepper. Przypominasz mu ją.
          Nie odpowiedziałam. Nie miałam o tym pojęcia. Gdybym wiedziała... Nie nakrzyczałabym na niego przy Avengersach, nie miałabym do niego pretensji.
          Skończyłam jeść, umyłam po sobie naczynia i zaczęłam szukać taty po całym Stark Tower. Ostatecznie znalazłam go w salonie, samego, przy barku. Przed sobą miał pustą butelkę po wódce, i jedną do połowy pełną. Usiadłam obok niego, co spotkało się tylko z kolejnym łykiem z butelki.
          — To nie twoja wina — wyszeptałam.
          — Gdybym nie ukrył diamentu...
          — Nie mogłeś przewidzieć tego. Nawet ja nawaliłam — mruknęłam, mając na myśli moje przewidywanie przyszłości. Tata upił kolejny łyk.
          — To nie jest zależne od ciebie.
          — Od nikogo to nie jest zależne — szepnęłam.
          Tata znowu wypił kilka łyków, tym razem większych. Następnie wstał, ale szybko upadłby, gdybym go nie przytrzymała. Za dużo alkoholu.
          — Okej, wracamy do pokoju — mruknęłam.
          — Sam!
          — Nie bądź jak dziecko! Jesteś pijany, nie dasz rady sam!
          Niestety, mój rodziciel nawet po pijanemu był uparty. Wyrwał się i zrobił kilka kroków, po czym upadł. Westchnęłam i pomogłam mu wstać. Jeśli tak miało być cały czas, to szanse, że w miarę szybko uda mi się go odprowadzić, były zerowe.
          Do salonu zaglądnął Steve. Widząc sytuację, podszedł i pomógł zaprowadzić mi ojca do pokoju. Kiedy już wyszliśmy, podziękowałam mu za pomoc.
          — Jak się trzymasz? — zapytał.
          — Wolisz prawdziwą wersję czy fałszywą?
          — Pepper nie chciałaby, abyś była smutna.
          — Wiem, ale tęsknię za nią.
          — Po jakimś czasie będzie lepiej.
          Kiwnęłam głową.
          — Wiem. Bardziej martwię się o tatę.
          — Nic mu nie będzie.

          Godzinę później poszłam na spacer. Ulice były prawie puste. Było ciemno. Jak w horrorze, ale nie dbałam o to. Musiałam się przejść, przemyśleć wszystko. Minęło dwa i pół dnia od śmierci mamy, musiałam w końcu się pozbierać. Steve miał rację. Mama nie chciałaby, abym była smutna.
          Nagle poczułam ukłucie w plecy. Zanim zdążyłam się odwrócić, ból ogarnął całe moje ciało. Jęknęłam z bólu i... I nic więcej nie pamiętam.

          Obudził mnie okropny ból głowy. Otworzyłam oczy i zauważyłam, że byłam w jakimś małym, ciemnym, prostokątnym pomieszczeniu. Ściany były odrapane. Pokój oświecała mała żarówka, prawie nic nie dająca. A ja leżałam na jakimś twardym materacu.
          Wstałam i podeszłam do drzwi. Pociągnęłam za klamkę, lecz było zamknięte. Odsunęłam się trochę i kopnęłam w drzwi, żeby wywarzyć jej, ale nie udało mi się to. Zamiast tego rozbolała mnie noga.
          Wróciłam na materac. Po głowie krążyło mi milion pytań: gdzie ja byłam? Kto i czego chciał ode mnie? Co mi dali, że bolała mnie głowa? Co zamierzali ze mną zrobić? Czułam, że znałam odpowiedź: diament daltański.
          Oparłam głowę o ścianę i czekałam, aż ktoś przyjdzie. Być może udałoby mi się uciec... Chociaż podejrzewałam, że moje szanse były minimalne. Jeśli ktoś mnie porwał, to nie po to, aby łatwo wypuścić.
          Czekałam jeszcze chwilę, aż w końcu drzwi się otworzyły. To, co zobaczyłam... Zimowy Żołnierz stał w progu. Świetnie. Znowu on. Poczułam okropny strach. Nie ruszyłam się, czekając na jego ruch. Wreszcie podszedł bliżej. Kucnął przy mnie. Obserwowałam go dokładnie, ale i tak nie zauważyłam, że w ręku trzymał strzykawkę. Wbił mi ją w szyję. Poczułam okropny ból. Podniosłam się, chcąc uciec czy coś, ale nie byłam w stanie. Opadłam prosto w ramiona Zimowego Żołnierza. Złapał mnie. Myślałam, że udusi mnie teraz, jednak nic takiego się nie stało. Zemdlałam.

          Obudziłam się związana. Do głowy miałam przystawione karabiny. Nagle strach, jaki poczułam z powodu przyjścia Zimowego Żołnierza, był niczym. Dopiero teraz się bałam. Czułam, że już po mnie. Tata spał pijany w domu, a więc nie miał mnie jak uratować. A nawet jeśli nie, to nikt nie wiedział, że wyszłam ze Stark Tower na mały spacer. Wilson tym razem raczej mnie nie śledził. Byłam bezbronna.
          — Masz tylko jedną szansę — przemówił jakiś mężczyzna. Miał siwe włosy i niemiecki akcent. — Powiesz nam, gdzie diament i jak go otworzyć, albo dostaniesz kulkę w głowę.
          — Jeśli zastrzelicie mnie, nigdy się nie dowiecie — odpowiedziałam słabym głosem. – Są dwie osoby, które wiedzą o diamencie. Ja i mój ojciec. Od niego nic się nie dowiecie. Jestem waszą jedyną szansą.
          Mężczyzna uśmiechnął się.
          — Rozwiążcie ją — rozkazał, ku zaskoczeniu wszystkich, łącznie z moim. — I opuśćcie broń. — Ktoś mnie rozwiązał. Wstałam niepewnie. — Jesteś dość odważna. Hydra poszukuje takich ludzi.
          Kłamał. Zamierzał wykorzystać mnie do znalezienia i otwarcia diamentu, a potem zabić.
          — Hydra zabiła mi matkę — warknęłam. — Naprawdę myślisz, że się do was przyłączę?!
          — Spodziewałem się, że to powiesz.
          Mężczyzna pstryknął palcami, na co Zimowy Żołnierz złapał mnie mocno i zaczął prowadzić do wyjścia z pokoju. Spodziewałam się, że po to, aby mnie zabić. Ale myliłam się. Śmierć byłaby o wiele lepsza od tego, co planował. Zaprowadził mnie do jakiegoś pokoju, gdzie najpierw dostałam w twarz z jego metalowej ręki, a potem co chwilę mnie przyduszał. Robił przerwy, abym mogła złapać oddech i nie zemdlała. Jednym słowem, torturował mnie. W końcu uderzył mnie po raz kolejny w twarz. Nie miałam już siły się podnieść. Myślałam, że to już koniec, bo zaczął wychodzić z pomieszczenia. I wtedy usłyszałam, że kapie woda. No to jest - ciąg dalszy tortur.
          Po mniej więcej pół godzinie krzyczałam. Cichy hałas zdawał mi się rozsadzać czaszkę, już i tak obolałą od uderzeń Żołnierza. Po kolejnej mniej więcej pół godzinie płakałam i błagałam, aby mnie stąd zabrali. Trzymali mnie tak jeszcze przez pewien czas, a potem wrócił Zimowy. Sytuacja powtórzyła się. Podduszenie, jedne po drugim, wyjście i kapanie wody. Potem zastrzyk i przenieśli mnie do tego samego pokoju, co byłam z początku.
          Dopiero w zupełnej ciszy uspokoiłam się i usnęłam. Nie wiem, jak długo to trwało, ale czułam się lepiej po obudzeniu. Chociaż myśl, że zaraz tortury mogły zacząć się od nowa, nie była przyjemna.
          Po jakimś czasie mężczyzna i Zimowy Żołnierz przyszli.
          — Mam nadzieję, że te tortury dały ci do myślenia i będziesz współpracować – powiedział ten z niemieckim akcentem.
          — Nadzieja matką głupich — wyszeptałam.
          Najwyraźniej wkurzyłam tym Żołnierza, bo podszedł i kopnął mnie w brzuch. Jęknęłam i skuliłam się, ale to nie był koniec. Ból brzucha nawet delikatnie nie minął, jak znowu dostałam w głowę i zaczęłam być przyduszana. Trwało to o wiele dłużej niż wcześniej. Najwidoczniej chcieli dać mi popalić.
          — Dalej podtrzymujesz swoje zdanie? — zapytał siwy, jak tylko Zimowy Żołnierz skończył.
          — Zawsze — jęknęłam poprzez odczuwalny w całym ciele ból.
          Kolejny zastrzyk, po którym zemdlałam.

          Kiedy się obudziłam, siedziałam na krześle. Nie byłam związana, nie było przy mnie ludzi z karabinami. Jedynie ja, siwy mężczyzna i Zimowy Żołnierz. I wielka misa z wodą.
          Zimowy podniósł mnie i siłą włożył głowę do misy. Trzymał mnie za głowę, żebym się nie wydostała. Pomimo tego i tak próbowałam. Szarpałam się, robiłam wszystko, aby tylko wydostać.
          Wreszcie wynurzył moją głową. Głęboko oddychałam, aż do momentu, gdy nie rozbolała mnie głowa jeszcze bardziej, niż wcześniej, a przed moimi oczami nie zaczęły pojawiać się wizje. Czułam taki ból, że nie byłam w stanie skupić się na obrazkach. Krzyczałam, a to, że Zimowy Żołnierz mnie trzymał, pogarszało jedynie sprawę. Wrzeszczałam jak opętana, dopóki nie zemdlałam.

          Po otworzeniu oczu nie było lepiej. Co prawda, byłam sama i nie dręczyły mnie wizje przyszłości, ale za to byłam w tym samym pokoju, co wcześniej torturował mnie Żołnierz. Kapiąca woda szybko dała się we znaki. Krzyczałam i jednocześnie płakałam, tak głośno jak tylko potrafiłam. Bolało mnie gardło, ale i tak przy bólu głowy było to nic. Wreszcie odtworzyły się drzwi, co mnie odrobinę uciszyło. Zrobiłam się zupełnie cicho, gdy zauważyłam Avengersów. Do środka weszła Natasha, jako jedyna. Pomogła mi wstać, szepcąc przy tym uspokajające rzeczy. Wciąż płakałam, choć byłam już odrobinę spokojniejsza. Głowa bolała mnie niemiłosiernie.
          Natasha pomogła mi dojść do quinjeta. Wtedy zadałam dręczące mnie pytanie.
          — Gdzie tata?
          — W Stark Tower. Nie czuł się najlepiej — odpowiedziała Natasha.
          Wątpiłam, że chodziło tu o chorobę fizyczną. Po prostu nie miał ochoty na mnie patrzeć. O ile na kogokolwiek miał.

Panna StarkOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz