Rozdział 9

75 6 5
                                    


Pani Pomfrey pozwoliła wejść na chwilę do Pottera. Wow. Takiego tłumu przed Skrzydłem Szpitalnym nie widziałam od drugiej klasy kiedy Rogacz, Łapa i Lunatyk nielegalnie wtargnęli do Zakazanego Lasu. Teraz taki sam lub nawet większy tłum stał w tym samym miejscu. Oczywiście pielęgniarka nie pozwoliła wszystkim wejść do środka. Pozbierała tylko od wszystkich prezenty i wróciła do środka zabierając ze sobą mnie, Ann, Kler, Dorcas oraz pozostałą trójkę Huncwotów.

Czarnowłosy leżał w bezruchu na łóżku. Maszyna, która rejestrowała rytm bicia jego serca wydawała monotonne dźwięki. Na początku dość denerwujące. Słyszałam tylko te irytujące pip, pip, pip i nic więcej. Chociaż... W sumie lepsze to niż ciągłe krzyki w stylu „ Jamesie! Wstawaj kochanie", „ KOCHAMY POTTRA" i tym podobnych haseł. Przez pierwsze pięć minut przy łóżku Pottera nikt nie śmiał się odezwać. Wszyscy wlepiali swe ślepia w bladą twarz chłopaka. Wreszcie milczenie przerwała Ann. Uff... Dzięki już myślałam, że to ja będę musiała zagadać.

- Jak myślicie, kiedy się obudzi? – zapytała.

- Oby jak najszybciej – odparł Łapa.

- Też mam taką nadzieję – dodała Dor.

- A co jeśli nigdy? – wydukałam przyciszonym głosem swe obawy.

- Idź ze swoim pesymizmem gdzie indziej – rzekł Remi tym sam cytując słowa nieprzytomnego, które zawsze mówił, gdy z dziewczynami krytykowałyśmy jego głupkowate pomysły.

Wszyscy zaczęli się śmiać co poprawiło panującą atmosferę. Kler szybko podłapała temat i zaczęła opowiadać jakie dziwne przygody mieliśmy przez te wszystkie lata. Uśmiech nie schodził nam z twarzy. Wspominaliśmy pierwszy mecz quitchticha chłopaków. Jak to wtedy Potter wykazał się swym niesamowitym refleksem i szybkością. Jak Luniek i Łapa strzelali swoje pierwsze gole. Co to były za czasy. Albo wielka wojna na żarcie w Sali Wielkiej w połowie pierwszej klasy.

Nagle irytująca maszyna zaczęła podejrzanie przyśpieszać. Remus pobiegł po magomedyczkę, a my zostaliśmy przy łóżku w stanie bezsilności. W pewnej chwili zobaczyłam bezoar w tyle szafki z lekami. Jeśli bezoar działa na trucizny, a pielęgniarka mówiła, że taka dawka może działać jak trucizna to w sumie czemu nie? Zanim ta baba przyjdzie stan Pottera może bardzo się pogorszyć. Ruszyłam przed siebie po lek. Wyjęłam go i popędziłam do chłopaka i wepchnęłam mu go do ust. W tym samym momencie przy pacjencie pojawiła się Pomfrey. Zacisnęła zęby, a następnie pogładziła mnie po włosach i razem z nami czekała na efekty.

Jego serce zaczęło bić jeszcze szybciej aż w pewnym momencie... Wróciło do normalnego tempa. Bez stopniowego zwalniania. Po prostu ot tak. Delikatnie poruszył ręką.

- Lily? – to były pierwsze słowa jakie wypowiedział.

Dziewczyną po policzkach spłynęła łza, a chłopaki wymienili ze sobą podejrzane uśmiechy. Chłopak powoli otworzył oczy.

~ * ~

Siedziałem w ogrodzie moich rodziców. Piękne białe lilie rozkwitały ukazując swe prawdziwe piękno tuż obok krwiście czerwonych róż. Wstałem z ławki i siadłem pod drzewem. W tym miejscu ostatni raz rozmawiałem z dziadkiem. Po moim policzku spłynęła pojedyncza łza. Nagle ktoś podszedł i ją wytarł. Otworzyłem oczy.

- Lily?

Dziewczyna uśmiechnęła się, ale nie odezwała. Siadła tuż obok mnie i położyła swą cudną główkę na moim ramieniu. W tej chwili byłem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemii. W pewnym momencie niebo zaczęło się chmurzyć, a nad domem pojawił się znak śmierci. Przed nami zmaterializowało się dwudziestu śmierciożerców. Sięgnąłem po różdżkę właśnie miałem wypowiedzieć zaklęcie, gdy jeden z nich wystrzelił promień zielonego światła w moją ukochaną. Z głuchym łoskotem opadła na ziemie. Jej rude włosy opadły na jej wyblakłą, martwą twarz.

- NIEE! Zapłacicie mi za to! – zacząłem miotać zaklęciami na prawo i lewo.

Serce biło mi jak oszalałe. Oddałem się dzikiej furii. Kładłem na łopatki jednego za drugim. Niestety ich miażdżąca przewaga musiała dać się we znaki.

- Avada kavadra! - krzyknął głos za moim plecami.

Jedyne co pamiętam to błysk zielonego światła i ciemność.

- Lily?

- JAMES!!! – usłyszałem głosy moich przyjaciół.

- Lily... - powtórzyłem.

Poczułem czyjąś dłoń. Więc nie umarłem? Powoli otworzyłem oczy. Na początku z lekka niewyraźny świat zaczynał się stabilizować. Przede mną stała Lily, która trzymała mnie za ręke. Syrek z bananem na ustach opierał się o sąsiednie łóżko, a Remus stał zaraz obok niego z równie wielkim uśmiechem. Posłał mi porozumiewawcze spojrzenie. Na małym taboreciku przy łóżku siedział Kler, która wyraźnie odetchnęła z ulgą. Ann i Dor stały trochę z tyłu razem z ... Panią Pomfrey? Czyli jestem w skrzydle szpitalnym. Ehh... Co ja ostatnio zrobiłem, że tu wylądowałem? Zacząłem sobie przypominać. Ostatnie co pamiętam to jak Evans dała mi muffinkę, a dalej pustaka.

- Ja.. jaa.. Jak się czujesz? – wydukała.

- Przy tobie wspaniale – odparłem na co wiewióra spiorunowała mnie wzrokiem. – A tak serio okropnie boli mnie głowa.

- Słyszycie boli go głowa! Proszę wyjść! Natychmiast! Nie panie Balck nie przekupi mnie pan.

Chciałem zaprotestować, lecz równie dobrze mógłbym mówić do ściany. To jest właśnie królestwo pani Pomfrey, szkolnej pielęgniarki, jej słowo jest prawem, a ona je stanowi. Sprzeczka nie miała sensu. Zostało tylko potulnie leżeć i wykonywać jej zalecenia. Spojrzałem na mały stoliczek znajdujący się tuż obok mojego łóżka. Cały był zasypany czekoladkami, żelkami, czekoladowymi żabami, fasolkami wszystkich smaków oraz kartkami i listami. Hmm... W sumie nie mam nic do roboty, więc mógłbym je przeczytać tak dla zabicia nudy.


| True Love | HuncwociOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz