-...czas bez Ciebie to czas stracony, a dzień bez Ciebie to dzień ponury. Właśnie takie dni i taki czas przeżywamy, ja i moje siostrzyczki. Nie chciałem tutaj się znaleźć, zapewne nikt z nas nie chciał, ale tak życiem mojej mamy pokierował Bóg. Jak wiecie była osobom bardzo wierzącą. Codziennie próbowała wyciągać jakieś nowe wartości z życia, chociażby najmniejsze. Ja często ich nie zauważałem, ale z czasem, dorastając widziałem je coraz wyraźniej. To moja mama wskazała mi drogę, pokierowała mną w taki sposób, że jestem teraz w stanie rzetelnie wykonywać swoją rolę, rolę najlepszej wersji brata i ojca jednocześnie. Równocześnie zwlekałem ile mogłem od tego, ponieważ walczyłem wraz z mamą z jej chorobą. Niestety już dawno dowiedziałem się, że jest małe prawdopodobieństwo, że wyzdrowieje. Jednak nie poddawałem się, nie chciałem, nie miałem zamiaru. I nie uważam, że zrobiłem za mało, ponieważ zrobiłem co było w mojej mocy, aby Johannah była tu z nami. I jest, czuję ją przy sobie. Czuję zapach jej lawendowych perfum, słyszę jej dźwięczny śmiech i czasem wydaje mi się, że widzę jej piękne niebieskie oczy, kiedy patrzę w lustro. Wierzę, że jest tu przy mnie, przy nas wszystkich i nigdy jej do końca nie zabraknie. Pamiętajmy, że człowiek może odejść, ale zawsze zostanie zapamiętany. Więc zapamiętajmy moją mamę jak najlepiej. Zapamiętajmy ją taką jaką była przed pójściem do nieba. Zapamiętajmy tą prawdziwą Johannah Deakin. Dobrą i pragnącą dobra dla innych.
W pomieszczeniu panowała cisza, słychać było jedynie co pewien czas ciche pochlipywanie, które później się okazało moim. Łzy leciały po moich policzkach, a kolejne wydostawały się z pod powiek, przez co ledwo widziałem stojących przede mną ludzi. Chloe i Claire stały na dworze przed kaplicą z Anne, mamą Harrego. Obiecała się nimi zająć podczas mojej przemowy. Nie chciałem aby słyszały te wszystkie słowa. Są takie malutkie, a ja nie mogę pozwolić aby cierpiały jeszcze bardziej. Kiedy już wszystko się uspokoiło, ludzie powychodzili i zostałem zupełnie sam w kaplicy, otworzyły się drzwi a w nich stanęły moje siostrzyczki. Ubrane były w identyczne, granatowe sukieneczki i szare sweterki z białymi kwiatuszkami. Nie dały się namówić na czarny strój, nawet nie było o tym mowy. Podeszły do mnie i pociągnęły za moje nogawki, tak, że musiałem kucnąć przed nimi.
-Możemy się pożegnać z mamusią?- spytała Chloe a mi pękło serce. W ich oczach mogłem dostrzec zdezorientowanie i ból jednocześnie. Są jeszcze za małe aby do końca to zrozumieć, ale już za duże aby przejść obok tego obojętnie.
-Oczywiście.- powiedziałem i wziąłem obie na ręce. Trumna wciąż była otwarta. Moja matka leżała w pięknej jasnej sukni. Miała idealnie pomalowane paznokcie i idealnie wymodelowane włosy. Jej skóra była tak cholernie zimna i blada. Bałem się tylko, że dziewczynki zaczną zadawać krępujące pytania.
-Louis, mamusia pofrunęła do nieba?- spytała Claire patrząc na mnie.
-Tak, skarbie. Teraz będzie naszym aniołkiem.- powiedziałem całując ją w czółko.
-Wszystkich nas?- zadawała kolejne pytanie tym razem Chloe.
-To nasza mamusia, wszystkich nas. Więc teraz może być i aniołkiem wszystkich nas, prawda?- uśmiechnąłem się do niej lekko a ona odwzajemniła uśmiech. Dziewczynki pomachały mamie na pożegnanie, a trumna została zamknięta i zabrana z pomieszczenia. Skierowaliśmy się wszyscy na dwór, gdzie trumna miała zostać pogrzebana. Gdy trumna miała być zasypywana ziemią Chloe i Claire podbiegły do trumny i wrzuciły jeszcze kwiatuszki, które miały w rękach, po czym wróciły do mnie. Jestem z nich cholernie dumny, każdego dnia, ale to jak zachowały się tamtego dnia.. są niesamowite. Po zakopaniu trumny, jeszcze chwilę wszyscy postali w ciszy, po czym zaczęli się zbierać do domów. Poprosiłem Anne czy nie mogłaby się zająć na chwilę bliźniaczkami na co ona jedynie kiwnęła głową i zabrała je z cmentarza. Byłem jej cholernie wdzięczny tamtego dnia. Sam zostałem jeszcze długo na cmentarzu przy grobie mojej matki, zastanawiając się czy jest już bezpieczna i w pełni szczęśliwa, czy zrobiłem wszystko co w mojej mocy aby czuła się tak będąc z nami. Siedząc tak na ławce i rozmyślając zostałem kilka razy jeszcze poklepany po ramieniu przez opuszczających cmentarz, zaproszonych gości. Szeptałem im krótkie "do widzenia" a oni jedynie uśmiechali się lekko ze współczuciem wymalowanym na ich twarzach. Moja matka była dla każdego dobra i ważna. Jej nie dało się nie lubić. Bóg zesłał ją na tę ziemię i zabrał z niej. Gdy wreszcie zaczęło robić się naprawdę ciemno, wstałem i rozejrzałem się dookoła, ale nie było nikogo. Jednak swój wzrok zatrzymałem na parkingu, który mieścił się za kilkoma małymi drzewkami, nieopodal siatki odgradzającej cmentarz od ulicy. Koło mojego czarnego samochodu, ktoś zaparkował srebrnym Bentley'em. Spojrzałem na wysokiego mężczyznę wychodzącego z auta. Miał na sobie piękny, czarny garnitur, lakierowane buty i okulary przeciwsłoneczne, pomimo brzydkiej pogody. Jego ciemne włosy układały się w przeróżne strony, ale zachowały w pewnym sensie ład. W ręce trzymał telefon, na którym coś sprawdzał. Gdy zablokował telefon włożył go do kieszeni marynarki, zablokował samochód i skierował się w stronę cmentarza. Harry, pomyślałem. To na pewno on, dodałem sobie w myślach, a moje serce ponownie podskoczyło tak wysoko, że myślałem, że nim zaraz zwymiotuje. W pośpiechu skierowałem się w stronę kaplicy i schowałem się za nią, tak aby nadal mieć widok na owego mężczyznę. Miałem szczęście, że zrobiło się wtedy na prawdę ciemno i nie ujrzał mnie. Brunet wszedł przez furtkę i tak jak się obawiałem podszedł do grobu mojej matki i uklęknął. Przeżegnał się i przez kilka minut modlił się w myślach, po czym wstał i zaczął płakać. Ściągnął okulary przeciwsłoneczne i zobaczyłem jego piękne, świecące oczy. Tylko dzięki lampie nieopodal niego mogłem go ujrzeć w całej okazałości. Łzy spływały powoli po jego bladych policzkach i zatrzymywały się na czubku brody aby później spaść i wchłonąć w czystą, białą koszulę. Był tak cholernie załamany a ja walczyłem z własnymi myślami. Podejść czy nie? Zastanawiałem się. Wreszcie nie wytrzymałem i po cichu podszedłem od tyłu do wyższego ode mnie o głowę mężczyzny. Stałem tak za nim kilka minut trzęsąc się i praktycznie łkając, jednak mogłem w tamtej chwili pozwolić sobie jedynie na bezdźwięczny płacz. Co pewien czas tłumiłem szloch dłonią, do czasu gdy Harry się nie odwrócił, zapewne aby wrócić do auta i odjechać. Staliśmy tak przed sobą dobrą chwilę, po czym Harry wtulił się we mnie a we mnie uderzył jego zapach. Jego długie ręce powędrowały wzdłuż moich pleców, trzymając mnie kurczowo za marynarkę. Poczułem w jego oddechu desperację i tęsknotę. Oddychał tak nieregularnie, ale głęboko. Pomiędzy jego oddechami słyszałem nasze ciche szlochy. Chciałem się odsunąć na chwilę aby ujrzeć jego twarz, ale on wciąż trzymał mnie mocno przy sobie. Tak mocno, że bałem się w pewnym momencie o swój własny oddech.
-Harry..- szepnąłem całując go lekko w szyję, ponieważ na jedynie taki ruch mogłem sobie pozwolić, będąc przygwożdżony do jego ciała przez jego ramiona.
-Louis..- odszeptał tym swoim cholernym brytyjskim akcentem i chrypą. I staliśmy tak, nawet nie wiem ile, ale dosyć długo aby uświadomić sobie, że znów jesteśmy razem.
______________
No to wygląda na to, że Louis i Harry znów są razem... Tylko jak to wpłynie na dalszy rozwój wydarzeń? :)
YOU ARE READING
Where are you, darling?/ L.S.
FanfictionHarry i Louis przyjaźnili się praktycznie od zawsze. Nie dzieliło ich prawie nic. Obaj pragnęli podróżować, zamieszkać w odludnym miejscu, z dala od cywilizacji i natłoku stresu czy hałasu,który przytłaczał ich wraz z otwarciem oczu. Jednak pomimo...