Rodział 2

230 27 12
                                    

Perspektywa Meowtha

Obudziłem się i zauważyłem, że ani Jamesa, ani Jessie nie ma w śpiworach. Zawsze jestem ostatni. Wygramoliłem się z posłania. Słońce mocno świeciło, z czego wywnioskowałem, że musi być już naprawdę późno.

Nagle kątem oka zauważyłem ruch koło jednego rogu namiotu. Najpierw ujrzałem nogę w czarnym, wysokim bucie, a potem zza prowizorycznej „ściany" wyłoniła się lawendowa czupryna. James! Chciałem go powitać, ale zauważyłem że zachowuje się bardzo tajemniczo. Skradał się w stronę naszych śpiworów. Gdy wyszedł zza namiotu schylił się, wyjął z kieszeni małą karteczkę i włożył ją do śpiwora Jessie. Takie zachowanie było dziwne nawet jak na niego. James rzadko się z czymś krył. Po raz któryś w przeciągu ostatniej minuty poczułem pokusę spytania go o co chodzi, ale opanowałem się. Kiedyś napewno mi powie.

Postanowiłem udawać, że nic się nie stało i odwróciłem się w stronę lasu, by sprawiać wrażenie, że przespałem to wszystko. Usłyszałem za mną kroki i odwróciłem się na powrót.

- Witaj, Jamesie Bondzie! - Zawołałem jakby nigdy nic.

- Cześć Meowth. - Odpowiedział.

- Wiesz gdzie jest Jessie? - Spytałem.

- Poszła rozejrzeć się i poszukać tych głupków. Na szczęście nasz balon wylądował niedaleko.

- Aha. - James wydawał się jakiś lekko zmieszany gdy mówił o Jessie. Nie byłem jednak pewien. Może to tylko moja wyobraźnia.

- Pójdę do niej. Powiedz mi tylko, w którą stronę. - Zaproponowałem.

- Tam. - James wskazał mi ręką odpowiedni kierunek. - Powinna już lądować. - Dodał.

Pobiegłem więc we wskazanym kierunku. Po kilku minutach przedzierania się przez las stanąłem zmęczony. Nagle usłyszałem mrożący krew w żyłach krzyk. Dochodził od strony, w którą zmierzałem. Rozpoznałem od razu głos osoby krzyczącej. To Jessie. Niewiele myśląc, rzuciłem się do przodu. Przebiegłem bezszelestnie kilkadziesiąt metrów i wybiegłem na małą polankę. Od razu zobaczyłem nasz balon w kształcie mojej głowy. Koło niego kuliła się jakaś postać. Jess! Pobiegłem w tamtą stronę i już po paru sekundach stałem koło niej. Kuliła się i drżała. Dotknąłem jej policzka. Był zimny jak lód.

- Meowth... lód... zimno... czerwone... - Wychrypiała moja przyjaciółka. Szybko wyciągnąłem z balonu koce i otuliłem ją.

- Jessie. Wytrzymaj. Sprowadzę pomoc. - Popędziłem w stronę obozu. Po jakimś czasie dotarłem na miejsce.

- JAMES! JAMES! - Wrzasnąłem.

- Co się stało? - Spytał zdezorientowany.

- Jessie coś się stało! Szybko!

- Co?! - Wrzasnął James i pognał w stronę z której przybiegłem. W szalonym pędzie przemierzaliśmy las. W końcu znaleźliśmy się na polance. Podbiegliśmy do Jess. James nie czekając na nic, wziął ją na ręce i w ten sposób wróciliśmy do obozu. Ostrożnie ułożyliśmy ją w śpiworze. Okryliśmy naszymi kocami i gdy już troszeczkę się ogrzała, James zaczął ją o wszystko pytać.

- Byłam... na... polanie... i... nagle... lodowy... pokemon... zimno....- Tylko tyle zdołała powiedzieć i wyczerpana padła na poduszkę. Zaczęliśmy ją rozgrzewać i po chwili jej wzrok znów stał się przytomny.

- Uszy... Eevee...- Mówiła z wielkim trudem.

- Eevee? Eevee ci to zrobił? To niemożliwe. - Mruknąłem.

- Nie Eevee. Nie.- Powiedziała po czym zasnęła z wyczerpania. Zostawiliśmy ją w spokoju. Przynajmniej ja. Wiedziałem że nic nie zdziałam. To ona sama musi wygrać walkę z tym... czymś. James za to został przy niej, siedział tam jak skała i w ogóle się nie ruszał. Odwróciłem się więc i poszedłem nazbierać chrustu na ognisko.

- Meowth! Szybko! Ogień! - Krzyknął za mną James. Już idę, idę panie ważny. W głębi duszy wiedziałem jednak, że tak samo jak ja (choć nie pokazywałem tego po sobie) martwi się o Jess.

Perspektywa Jamesa

Siedziałem przy Jessie bez przerwy. Co się stało? Jak do tego doszło? Kto to zrobił? Tyle pytań kołatało mi w głowie. Wiedziałem tylko jedno: Ten kto to zrobił, słono za to zapłaci. Znajdę go i zabiję choćby miało by mi to zająć całe życie! Jessie leżąca bezwładnie wydawała się taka bezbronna, a to przecież ona zwykle była głową drużyny (chociaż Meowth mógłby się z tym nie zgodzić). Ona z naszym kotem wymyślali sprytne plany złapania Pikachu, a ja?

Ja byłem tylko dodatkiem.

Nie! Nie mogę tak myśleć! Muszę być silny! Dla Jess!

Nagle moją uwagę przykuła karteczka wystająca z jej śpiwora. Wziąłem ją do ręki. Do moich oczu napłynęły łzy. Może już nigdy tego nie przeczyta. Może nigdy nie dowie się, co tam jest. Może... już zawsze będę żył bez świadomości, że ona wie. Nie! Odepchnąłem od siebie czarne myśli. Da radę. Przeżyje. Musi.

- Już rozpaliłem! - Dobiegł mnie głos Meowtha. Ostrożnie przeniosłem Jess i ułożyłem ją blisko ogniska, ale nie na tyle blisko, że mogłaby nabawić się oparzeń. Na szczęście cały czas spała.

- Jest późno. Musimy pójść spać. - Powiedział Meowth. Ja wstałem rano, ale ten futrzak przespał cały dzień.

- Ja pełnię pierwszy wartę. Po czterech godzinach obudzę ciebie. - Zaproponowałem.

- Jasne. - Zgodził się pokémon. Położył się do śpiwora i już po chwili zapadł w sen. Siedziałem przy Jessie i znów dopadły mnie te straszne myśli. Wyobrażałem sobie ją leżącą na ziemi walczącą o każdy oddech i stopniowo poddającą się chorobie. Nagle przestawała ruszać się i oddychać. Nie! To się nigdy nie zdarzy! Ale coś w mojej głowie mówiło: przecież nawet nie wiecie co jej jest. Może to być jej ostatnia noc.

W takim razie musimy pójść po pomoc. Tylko do kogo? To zupełne odludzie.

No jasne! Te głupki! Mam nadzieję, że nam uwierzą i pomogą. Miałem co do tego wątpliwości, ale w końcu oni są tacy naiwni i pomagają wszystkim wokół. Może nam się udać. Z takim przeświadczeniem minęła mi reszta warty.

Obudziłem Meowtha i próbowam zasnąć. Chciałem stać z nim na warcie, ale wiedziałem, że jutro muszę być względnie wypoczęty. I tak zasnąłem.

***

Rano obudził mnie kot, mówiąc, że jest dziesiąta. Zerwałem się z posłania i podbiegłem sprawdzić co z Jessie. Cała noc spędzona przy ognisku dobrze jej zrobiła. Jej skóra nie miała już tak bardzo chorobliwego koloru błękitu. Nagle otworzyła oczy.

- Cześć Jess. - Powiedziałem.

- Witaj... - Powiedziała zachrypniętym głosem. Nadal była bardzo słaba.

- Jessie. Mam pomysł jak cię wyleczyć. - Zacząłem - Znajdziemy te głupki i poprosimy je żeby pomogły. - Wiedziałem że mój plan brzmi żałośnie. Jakie oni mają podstawy żeby nam uwierzyć? Ale musimy spróbować. Spodziewałem się sprzeciwu, ale Jess tylko pokiwała głową na znak zgody, po czym odpłynęła w niespokojny sen.

- Meowth musimy przenieść Jess pod namiot i zasłonić wejście. My szukamy tych głupków. - Powiedziałem.

- A po co nam jescze głupki na dodatek? - Zapytał.

- Mam nadzieję, że nam pomogą. - Po czym nie czekając na dalsze pytania Meowtha, przeniosłem Jessie, ułożyłem najwygodniej jak tylko się dało i okryłem kocami.

- Ruszamy. - Zawołałem. Po jakimś czasie dotarliśmy do drogi i usłyszeliśmy czyjś śmiech. Tak! To byli oni! Wyskoczyliśmy na sam środek drogi tak by nas widzeli i zaczęliśmy mówić:

- By uchronić świat od epidemii.

- By zjednoczyć wszystkich ludzi naszych ziemi.

- Niesnaskom i kłótniom nie przyznać racji.

- By gwiazd dosięgnąć, będziemy leczyć.

- Meowth!

- James!

- Zespół R leczy w słóżbie Jess!

- Więc pomóżcie nam, bo jest źle!

- Miau! To fakt!

Rocketshippy - Czyli Życie Zespołu R [W TRAKCIE POPRAWEK]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz