Rozdział XI

147 36 0
                                    

Kiedy Pete przyszedł razem z Mikeyem jak para do pokoju hotelowego Way'a, nie obyło się bez mowy moralizatorskiej Gee i straszenia, że jeśli tylko coś zrobi jego braciszkowi to skończy marnie. Czuli się jak dzieci, które właśnie powiedziały swoim rodzicom, że kogoś mają. Teraz będzie lepiej, łatwiej. Jednak koniec touru zbliżał się nieubłaganie. 

Młodszy Way siedział na brzegu mostu, machając swoimi długimi nogami, wtulając się w bok Wentza. Słońce zachodziło coraz to niżej, nadając niebu cudowny, czerwonawy kolor, w których oczy starszego były jeszcze piękniejsze. Na mostku nie było nikogo, pustki, tylko ich dwójka, ich szybko bijące serca i jeszcze gorętsze uczucia. Pete westchnął, chwytając delikatną dłoń młodszego, po czym odparł:
- Chcę, żeby wszyscy wiedzieli. Chcę na ostatnim koncercie im pokazać, chcę, żeby to było oficjalne. Zwiedziliśmy razem tyle miejsc, byliśmy w tylu hotelach, pokojach, a jedyne co się zmieniło to wielkość mojego uczucia. I chcę to wreszcie powiedzieć. - Mikey spojrzał na niego z nieco przerażoną miną. Nie wiedział do końca czy jest na to gotowy, to było... trudne. Ciężkie i bał się, że nie da rady. Wbrew pozorom był bardzo słaby, nieodporny na krzywdę i słowa, które raniły go gorzej niż jakiekolwiek przedmioty. Słowa to najgorsza broń jaką stworzył człowiek, dlatego szatyn tak rzadko ich używał. Jedak czy nie warto spróbować? Pete był warty wszystkiego, nie ważne co go spotka, brunet był tego warty. Po chwili uśmiechnął się i powiedział swoim cichym, lecz pewnym głosem:
- Myślę, że to dobry pomysł. Co tylko zechcesz. 
Wentz uniósł podbródek chłopaka i z uśmiechem ucałował jego malinowe usta, które także były wykrzywione w radosnym grymasie. Całowali się leniwie aż do momentu, w którym słońce całkowicie zaszło, a jedynym co oświetlało ich drogę i twarze były gwiazdy i księżyc. Mikey był w Camden dwa razy swoim życiu. Jak na jego możliwości było za daleko od Belleville i nigdy go nie interesowało jak wygląda to miasto. Jednak teraz wiedział, że będzie to miejsce odwiedzał częściej... razem z Pete, któremu New Jersey także przypadło do gustu. W końcu w tym stanie narodził się najcudowniejszy człowiek na tej ziemi i najlepszy basista w całym wszechświecie. I mimo ciszy, która panowała w mieście o tej godzinie, w głowie starszego grała gitara w rytmie ich szybko bijących serc. Ten wieczór był magiczny.    

My New Bass || Petekey ✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz