Rozdział VI.

112 12 1
                                    

     Anioł nie odzyskiwał przytomności. Sama nie wiedziałam, czy to dobrze. Jeśli go zabiłam, jego skrzydlaci towarzysze zjawią się tu na niebiańskich rumakach i mi wklepią. A jeśli tylko go ogłuszyłam, to z pewnością on sam weźmie na mnie wendetę, gdy tylko się ocknie. Ta sytuacja, choć nieco niezręczna, przynajmniej była stabilna.
     Dobra, przyznaję, wtedy spanikowałam. Ej, nie wiem jak wam, ale mnie nie co dzień grozi mityczna istota z wszechmocą. W dodatku tak przystojna.
     Przyglądałam mu się teraz, przygryzając wargę i mnąc w dłoniach resztkę sznura, którym związałam kostki i nadgarstki Castiela. Spod beżowego trenczu widoczna była szpitalna, dwuczęściowa piżama. Nie wiedziałam, po co mu takie przebranie, ale dziwny strój nadrabiał wyglądem. Gdyby nie to, że kolana już trzęsły mi się ze strachu, to na bank zmiękłyby mi na jego widok. Gdybyśmy się spotkali na ulicy, zdecydowanie zagadałabym o numer. Długie, ciemne rzęsy rzucały cień na ostre kości policzkowe, lekki zarost pokrywał skórę. Czarne włosy, wyglądające jakby stylista ułożył je w niedbałą fryzurę, były sklejone krwią. Przeze mnie.
     Rany, on mnie zabije. On albo Winchester.
     Rozejrzałam się wokół. Dobrze, że wcześniej zwinęłam dywan, by narysować krwawe znaki na ziemi. Inaczej nigdy nie doczyściłabym plamy z krwi Castiela. Mój wzrok padł na zepsutego laptopa. Podniosłam go z westchnieniem. Jego pokrywa była wygięta, ekran prawdopodobnie rozlany. Gdy lekko uchyliłam klapę, klawisz enter wypadł, cicho stukając o ziemię. Brawo Chiara.
     Odłożyłam komputer na szafkę i okręciłam się w miejscu, próbując ustalić plan działania. Mężczyzna drgnął nieznacznie. Musiałam przyznać, że z tym sama mogę sobie nie poradzić. Nacisnęłam na chrząstkę u nasady nosa; to zawsze pozwalało mi się skupić. Uświadomiłam sobie, że Jason miał rację. Prawdziwa Chiara Perry została chyba na tym zadupiu w Ohio. Powinnam się otrząsnąć, jeżeli miałam zamiar uporać się z aniołem. Ale zdecydowanie potrzebowałam wsparcia. Została aż jedna osoba, do której mogę zadzwonić.      W komodzie naprzeciw drzwi wejściowych trzymałyśmy dziennik z kontaktami. Przewertowałam go, śledząc wzrokiem nazwiska. Ale wybór był prosty. Sięgnęłam do plecaka po nowy telefon i szybko wstukałam sekwencję cyfr.
- Tu ja. Kto mówi? - lekko skrzypiący głos z brytyjskim akcentem odebrał telefon z niebanalną niewinnością. Niemal automatycznie na moją twarz wstąpił uśmiech ulgi. Minęło mnóstwo czasu, odkąd ostatni raz rozmawialiśmy.
- Garth? To ja, Chiara.
- To nie Garth. Tu kapral James Brown. O co chodzi?
     Oderwałam telefon od ucha, spoglądając na niego z niedowierzaniem. Mogłam się pomylić w numerze...? Prawie nie było takiej możliwości. Garth znowu nad czymś siedzi. I, jak widać, wpadł w rolę.
- Okej, panie Fitzgeraldzie IV. Potrzebuję pomocy przy polowaniu. Przyjedziesz tu sam, czy mam cię ściągnąć za pomocą nowego albumu Bell Biv DeVoe?
- 221 East 70th Street, Nowy Jork?
- Niezmiennie.
- Jestem dzień drogi od ciebie, panienko. Wytrzymasz tyle?
     Zerknęłam na Castiela. Zaczynał odzyskiwać przytomność i trochę się wiercić. Choć na początku mi ulżyło, teraz znów poczułam strach.
- Pewnie. - odparłam raźno do telefonu.
- Super. Ale potem ty mi pomożesz. Poluję na coś dziwnego.
- Ta. - mruknęłam. - Poczekaj, aż zobaczysz, co ja mam. - dodałam, patrząc w całkiem przytomne, gniewne, niebieskie oczy bez dna.
--------------------------------------------------------------------
     Wiesz, dlaczego się tu pojawiłem? Bo muszę wysłuchać każdego, kto pomodli się do mnie w czwartek. Generalnie ludzie mają jakieś sprawy do załatwienia. Ale nie ty. Ty mnie ściągnęłaś, żeby spróbować mnie zabić. - pokręcił głową. - Ludzie są przedziwni. Zaczynam rozumieć motywy Lucyfera.
- To się nazywa syndrom sztokholmski. - odparłam, opierając brodę o dłoń. - Powiedziałbym raczej: "kreatywne myślenie". Dean mówi, że...
- Znowu będziemy zachwycać się Deanem?
    Zerknęłam na zegarek. Prowadziliśmy konwersację w podobnym tonie już piątą godzinę. Jak widać, Dean Winchester musiał być jakimś prawdziwym mędrcem, skoro nauczał samego anioła pańskiego.      Pełna tego, jakże prawdziwego, podziwu siedziałam za ladą nad kolejnym kubkiem kawy. Castiel nadal był związany, siedział grzecznie na kanapie. Nie przeszkadzało mu to wspominać o swym idolu za każdym razem, gdy zabrał głos. A zdarzało się to niezwykle rzadko. Był naprawdę dobry w cichym kontemplowaniu świata. Od czasu do czasu rzucał mi spojrzenie wnikające w głąb duszy, ale głównie wpatrywał się w plakat obok telewizora. Byli na nim Zeppelini, pozujący na tle swojego The Starship. Może był przy nich, gdy nagrywali swój pierwszy album. Albo czuwał nad resztą zespołu w The Old Mill House, gdy Bonham uciekał w ramiona Śmierci.
     Westchnęłam i pokręciłam głową, obejmując kubek szczupłymi palcami i patrząc w zamyśleniu na jego zawartość. Przez minione godziny moje obawy dotyczące Castiela malały. Po pierwszych groźbach wydawał się nieszkodliwy. Nie próbował uciec. Nie próbował mną manipulować, ani nawet roznieść moje komórki po wszechświecie. Trochę narzekał pod nosem, najczęściej rzucając mi później urażone spojrzenie, ale w gruncie rzeczy stał się dzieckiem w prochowcu. Jeżeli wszyscy aniołowie tacy byli, to nie bałabym się tak bardzo spotkania z anielskimi braćmi.
- Ile masz lat? - zapytał w końcu swoim głębokim głosem, który przyprawiał mnie o dreszcze.
- Dziewiętnaście. - odparłam bez namysłu.
- Czy ty też polujesz całe swoje życie?
- Nie. Poluję, odkąd zjawa zabiła mojego chłopaka, a jego duch nie chciał odejść na druga stronę. - nie okazałam, jak bardzo zdziwiła mnie ta zmiana nastawienia mojego małego więźnia.
- Życie łowcy zawsze zaczyna się od czegoś tragicznego.
- Co za głęboka konkluzja, Sherlocku.
     Zwiesił głowę z autentycznym smutkiem.
- Nie rozumiem tego odniesienia. - oznajmił cicho. Wytrzeszczyłam oczy. Nie nadążałam za nim. - Kiedyś wszystko było prostsze. Ludzie nie komplikowali sobie życia tak bardzo jak teraz.
- Masz na myśli swojego ulubieńca, Deana? - upiłam łyk. - Przecież chyba macie jakieś swoje tajemne kody, w tym całym... trójkącie adoracji.
- Nie powinniśmy o tym rozmawiać.
- "Podziemny krąg!" - wyprostowałam się, ignorując fakt, że Castiel potwierdził wersję gejowskiego trójkąta. Byłam podekscytowana, że mężczyzna w końcu zrozumiał, co z siebie wyrzucam.
- Co? - zmarszczył brwi.
- Co?      Patrzył na mnie z autentyczną niewinnością w błękicie tęczówek.  - Jeny, jak wy się dogadujecie? - potrząsnęłam głową z rozdrażnieniem. Temu facetowi chyba poprzewracało się w głowie. Wyczuwam tutaj zaburzenie osobowości typu bordeline.     Może sprawa Emmanuela nadal nie była dokończona i ten mężczyzna tylko siłą własnej perswazji był aniołem? A może na samym początku źle go zdiagnozowano. Nie co dzień spotyka się psychopatę. Może powinnam kontynuować projekt, póki mam obiekt badań w swoim mieszkaniu?
     Co prawda pod przymusem, ale hej! Nikt się nie dowie. Może nawet on.
- Słuchaj, może wróćmy na chwilkę do tego, co się wydarzyło w Colorado, hm? - zaczęłam przymilnie, z przyjaznym uśmiechem. Dlaczego nikt nie publikuje badań, jak poradzić sobie z psychopatycznym rozdwojeniem jaźni?
     Gdyby ktoś mi powiedział, że tak bardzo nie umiem w socjologię i kontakty między... hm... ludzkie, to bym nie marnowała tylu lat na studia i zajęła się czymś innym.
     Anioł powoli odwrócił głowę w moją stronę i posłał mi spojrzenie, od którego ciarki przeszły mi wzdłuż kręgosłupa.
- Nie ma o czym mówić. Może skupmy się na tobie, na twoim postępowaniu. Jesteś lekkomyślna, samolubna... - Muzyka dla mych uszu. - przewróciłam oczami i sięgnęłam po laptopa Avy. Bez problemu włamałam się na jej dysk główny i puściłam pierwszą piosenkę Black Sabbath, jaka wyskoczyła na Youtube. - Nie próbuj uciszać mnie tym... tym... tym...
- Hardrockiem. - podsunęłam usłużnie, wstając zza lady i lekkim krokiem przemierzając pokój.  Zmrużył oczy. Obserwowaliśmy się jak dwa tygrysy w klatce.
- Nie pouczaj mnie. - Nie bądź takim dzieciakiem. - Dowodziłem garnizonem Pana... - A ja skończyłam podstawówkę z wyróżnieniem, i co? Ah, beztroskie czasy młodości. - otarłam niewidzialną łzę. Castiel odwrócił głowę i z zaciśniętymi ustami patrzył w drzwi. Uznałam to za mały sukces i na powrót zajęłam się swoją kawą.
     Cisza przedłużała się i zaczynałam czuć się nieswojo we własnym mieszkaniu. Aura otaczająca Castiela była szalenie silna. Uważałam siebie za dobrego obserwatora i na ogół nieźle "czytałam" ludzi. A jednak albo anioły były niedostępne, albo ja miałam braki.
     Ze znudzeniem sięgnęłam po telefon i dwukrotnie stuknęłam w ekran. Pięć nieodebranych wiadomości. Objęłam smartfona obiema dłońmi i przesunęłam palcem po kropkach, rysując wzór. Wszystkie wiadomości od Gartha. Wszystkie dostarczone w przeciągu 20 minut. Żadnego nie słyszałam. Czym prędzej je odczytałam, poruszając bezgłośnie ustami.
"Jestem na lotnisku. Jak stąd wyjść?" "Wyszedłem. Jadę do ciebie, panienko." "To na pewno East 70th Street? Nie mogę wejść do klatki." "Pomyliłem numery. Stoję pod drzwiami." "Możesz otworzyć?"     Uniosłam wzrok na łagodny brąz drewna. - Chyba ktoś do ciebie pukał. - odezwał się Castiel. Nie zaszczyciłam go nawet zerknięciem. Koniec naszej nici porozumienia. Sam ją zerwał, insynuując, że Dean jest ode mnie lepszym człowiekiem.      Podeszłam do drzwi i zerknęłam przez judasza, nim je otworzyłam. Ostrożności nigdy za wiele, a skoro nikt nie chroni moich pleców, to muszę sobie radzić, jak tylko umiem.     A jednak wysoka, przeraźliwie chuda sylwetka mojego przyjaciela i mentora była nie podrobienia.      Otworzyłam drzwi.

Hunteri HeroiciOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz