Rozdział I

8.3K 426 3
                                    

Gdybym miała określić siebie jednym słowem, powiedziałabym, że jestem pechowa. Już od dziecka nie miałam szczęścia, ani do znajomych, ani do zdrowia. Wieczne przebywanie w klinikach i szpitalach nie tylko nie pozwalały w pełni korzystać z życia, ale także ograniczały kontakty międzyludzkie. Gdy wraca się do niewielkiego, rodzinnego miasteczka, któremu daleko od miejskiego zgiełku i zwyczajów, człowiek czuje się obco. Te same twarze, patrzące jednak innym już wzrokiem.

- Pewnie złapała coś w tych lasach. Zawsze była nieodpowiedzialna - mówili jedni.
- To zapewne jakaś straszliwa choroba, spadła na tą rodzinę jak klątwa - powiadali inni.

Zaraza czy klątwa, było mi wszystko jedno. Przyczyna znamienia dalej pozostawała nieznana. Miejscowi lekarze okazali się bezradni, dlatego zaniepokojeni rodzice szukali coraz to nowych placówek. Jednak i w najlepszych klinikach rozkładano ręce. I tak też zapowiadało się w tym razem.

Wcale nie tęskniłam za tym sterylnym zapachem. Co prawda budynek wydawał się przyjazny. Nowoczesny wystrój cieszył oko, ale nie duszę. Na nic były wyłożone pozłacanym marmurem podłogi i szklane krzesła na poczekalni.
- Megan? Pan doktor czeka w gabinecie nr 5.

Ach, tak. Czyli tym razem trafiło na mężczyznę. Przed każdą wizytą bawię się w zgadywanie. To taka mała rozrywka przed mniej przyjemnymi wieściami, które miałam potem usłyszeć.

A potem było już tylko patrzenie. Na lekarza, próbującego ukryć zdziwienie i głowiącego się nad tym, co powiedzieć i jakie leczenie zaproponować. Na rodziców, którzy kręcą z rezygnacją głowami. I na ściany, oblepione kolorowymi plakatami o pierwszej pomocy i zdrowym odżywianiu.

Trzeba przyznać, wszyscy lekarze starają się jak mogą. Proponują coraz to inne maści i kremy, wykonują zabiegi. Jednak czegokolwiek by nie robili, znamię nie znika. Więc tak jak poprzednicy, nowy pan doktor nie był w stanie pomóc.

Wracając do rodzinnego Lilvalley nie patrzę w lusterka. Nie potrafię znieść bólu, jaki dotyka moją rodzinę. Siedziałam cichutko na tylnym siedzeniu, wypatrując z utęsknieniem górzystego terenu. To właśnie góry i ich piękno dają mi siłę. To wśród nich odpoczywam, zapominam o bólu. To ich harmonia z lasem i lasu ze mną, nadają sens. Tworzą całość.

Wiosenne noce należą do moich ulubionych. Zaszywam się wtedy w pokoju i otwieram okno. Również i tej nocy, po wyczerpującej podróży, odpoczywam w świetle księżyca. Rześkie powietrze przyjemnie drażni nozdrza. Wiatr finezyjnie tańczy między drzewami. Świerszcze grają cichutki koncert. Tak pachnieć i brzmieć może tylko dom.

I nagle z tyłu głowy rodzi się pomysł. To jeden z tych, które przychodzą niespodziewanie i sieją w głowie niemałe zamieszanie. Z jednej strony świadomość zagrożenia, z drugiej nieokiełznana chęć. Nie zarejestrowałam momentu, kiedy znalazłam się poza ciepłem pomieszczenia. Nogi same niosły mnie w znajome miejsce. Nie kierowałam nimi, to one prowadziły mnie. Znały to miejsce na pamięć. Każdy zakątek, każdy zakręt. Spomiędzy drzew zaczęło wyłaniać się ono. Moje miejsce. Moja polana.

Usiadłam na lekko wilgotnej trawie. Muskając delikatnie jej zieleń, wdycham zapachy różnorodnych ziół i kwiatów. Są tak wyraźne, tak namacalne. Przy nich znika cały ból. Opuszcza moje ciało, jakby nigdy go nie było. Chłonę naturę całą sobą, a ona daje mi niezwykły dar. Dar wolności. Przy niej mogę być sobą. Nieskrępowana niczym, prawdziwa i pełna życia Megan.

NAZNACZENI OGNIEMOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz