Dreptałam powoli udeptaną ziemią, służącą mi za ścieżkę od dobrych kilku lat. Przedarłam się przez mur z ciernistych krzewów i zatrzymałam przed wielkim, szarawym budynkiem, wznoszącym się przede mną. Odwróciłam głowę w prawo i zakotwiczyłam wzrok na widnokręgu.
Miliony pozłacanych światełek porozrzucanych po granatowym płótnie, łączyło się w skupiska, tworząc najwymyślniejsze wzory. Srebrno-biała kula wisząca na tle sklepienia rozrzucała dookoła swoje promienie, nie szczędząc przy tym żadnego, najmniejszego fragmentu ciemnej o tamtej godzinie, wody. Tafla oceanu odbijała całą wystawę ciał niebieskich, jak lustro, więc byłam niemal pewna, że z lotu ptaka zatoka wygląda teraz, jak posypany brokatem niebieski awenturyn. Pamiętam, że zawsze podobały mi się te kamienie, bo moja babcia posiadała niezwykle cenne dla niej korale wykonane właśnie z tych błyskotek. Zazwyczaj były zamknięte w wysokiej, drewnianej komodzie ze wbudowanym zegarem, który gdy tylko wyskakiwała z niego kukułka, zaczynał trząść całym meblem.
Może dlatego tak mi się podobały — co nieosiągalne wydaje się bardziej atrakcyjne.
Staruszka wyjęła je tylko raz, aby pokazać mi, jak przez drewnianego ptaka jeden z kamieni pękł. Powiedziała mi wtedy, że te korale należy traktować, jak ludzi, a żyłkę, na której były zawieszone jako zaufanie, ponieważ tak, jak bez ufności nie da się zbudować zdrowej relacji, tak korale bez sznurka stają się jedynie nic nieznaczącymi kamykami. Po śmierci kobiety, gdy byłam w nastoletnim wieku, całkowicie zapomniałam o tych słowach, a teraz, dzięki widokowi nieba zlewającego się z wodą, natychmiast sobie o tym przypomniałam. Odkąd zniknęłam na dobre z domu, żałowałam, że nie zabrałam ze sobą biżuterii, która mogłaby być jedyną rzecz, która pozostała mi po babci.
Widząc, jak kolejne fałdy wody uderzają białymi grzbietami o przybrudzony, żółty pył na plaży, odwróciłam się i pomaszerowałam w stronę hali, która kiedyś służyła do przechowywania sieci rybackich, ale gdy zmieniło się zapotrzebowanie na owoce morza w tym regionie, stała się moim drugim domem.
Wkładając w to całą moją siłę, udało mi się w końcu przesunąć drzwi. Szyny, po których się rozsuwały, powoli nabierały bursztynowego koloru, zachodząc rdzą. Wślizgnęłam się do środka przez niewielką szparę i po kilku sekundach usłyszałam, jak wejście z hukiem, z powrotem się zatrzaskuje.
Budynek nie wyróżniał się niczym szczególnym. Z zewnątrz ubrany w falowane, srebrzyste blachy, które raziły w oczy białymi smugami, powstałymi przez gorące krople deszczu, który kilka godzin temu sączył się z nieba, spłukując równie nieregularnie, jak i niesymetrycznie warstwy kurzu i innych zabrudzeń z elewacji. W miarę duże rozsuwane drzwi z tego samego materiału co ściany pozwalały na dostanie się do pomieszczenia wyłożonego betonową wykładziną, która szczyciła się dywanami z siwych pyłków. Białe, aczkolwiek zszarzałe wewnątrz ściany, kontrastowały ze zżółkniętymi plamami, które wylądowały tam przez niewiadomy dla mnie sposób. Brak oświetlenia został zastąpiony wielkim oknem w lewej ścianie. Główną ozdobę stanowiła jednak gruba lina, owinięta szmatkami, która wisiała przez całą szerokość pomieszczenia. Sama ją tam zawiesiłam, aby ćwiczyć równowagę.
Wyciągnęłam z plecaka zapakowane przedmioty, a następnie rzuciłam go w róg budynku, rysując przy tym białą linię na zakurzonej powierzchni. Usiadłam na zimnym, chropowatym betonie służącym za podłogę i zdjęłam trampki, nie męcząc się z rozsznurowywaniem ich. Uważnie ponaklejałam na palce plastry, a następnie owinęłam dla większego bezpieczeństwa, stopy bandażami. Baletnice poważnie narażają się na zranione, posiniaczone nogi, a ja już wystarczająco naoglądałam się swoich, które pokryte szramami, zaschniętą krwią i pękniętymi naczyniami nie pozwalały mi kiedyś spać. Chwilę potem w zawiązanych pointach stałam na środku sali i delikatnie stawałam na usztywnionych częściach baletek. Czułam na sobie reflektory z promieni księżyca, które przedostawały się przez dziurawy dach i przecinając na wskroś wnętrze hali, sprawiały, że pyłki kurzu stawały się widoczne i posrebrzały chłodne powietrze. Uniosłam odpowiednio ręce i zatracając się w muzyce wykonywanej przez zespół świerszczy, wzburzone fale oraz stłumione i jakże dalekie dźwięki centrum miasta, wykonałam pierwsze kroki.
YOU ARE READING
Aventurine | Andy Biersack [ ZAWIESZONE ]
Fanfiction„Czując, jak chłopak błądzi wzrokiem po mojej zaniedbanej twarzy, przeniosłam spojrzenie na jego gałki oczne, które mimo siatki popękanych naczyń, wciąż raziły lodowatą barwą tęczówek. Na myśl od razu przyszła mi spieniona fala, podczas wyjazdu na w...