Prolog

101 8 9
                                    

Pamiętam, że tego dnia miałam zaskakująco dobry humor.

Obudziłam się, jak się okazało, chwilę po dziewiątej rano, kiedy już słońce przedostało się zza chmur i wpadło przez źle zasłonięte żaluzje do mojego pokoju. Do mojego pokoju, którego, ku mojemu nieszczęściu, dzieliłam z młodszą siostrą. Na łóżku pod przeciwległą ścianą, zakopana po uszy w pościeli powinna spać Ania, jednak nie było jej, co kazało mi podejrzewać, że najprawdopodobniej spadł pierwszy tej zimy śnieg. Korzystając z chwili kiedy małej nie było i miałam względny spokój sięgnęłam po leżąca na dywanie, obok łóżka, lekturę. Pamiętam, że to była Romeo i Julia Szekspira, której w ogóle nie rozumiałam. W zasadzie do tej pory nie lubię żadnych dramatów. Nie potrafiłam się skupić na kolejnych scenach napisanych niezrozumiałym dla mnie językiem. Do dnia dzisiejszego nie rozumiem, dlaczego dwunastolatka powinna była to znać.

Tego dnia faktycznie spadł śnieg, dużo śniegu, bardzo dużo pieprzonego białego puchu, który zmienił leniwy dzień przerwy zimowej w dzień pełen krzyku, łez i wyrzutów.

Gdy w końcu wstałam, zjadłam śniadanie i ubrałam się, w domu pojawiła się Ania. Całkowicie przemarznięta, ośnieżona i z czerwonym nosem przybiegła do mnie i zaczęła ciągnąć za rękę, gorączkowo próbując wyjaśnić, że na podwórku stoi wielki bałwan. Lecz jak się okazało, gdy wyjrzałam przez okno, nie stał, a leżał, w dodatku w częściach.

Pośpieszana, ubrałam się i wyszłam na ratunek biednej kupie śniegu. Gdy udało nam się posklejać wielkie trzy kule do siebie i bałwan faktycznie zaczął przypominać bałwana, Ania pobiegła po kilka węgiełków i marchewkę, a ja starałam się wykombinować z czego można by było zrobić miotełkę. Z zasypanej śniegiem piaskownicy wzięłyśmy zielone wiaderko, które założyłyśmy Arktosowi (imię wymyślone rzecz jasna przez Ankę) jako czapkę.

Wtedy przez okno zawołała mnie mama:

-Wiktoria, pójdziesz do sklepu?

Oczywiście poszłam. Lecz nie sama. Ania uparła sie, żeby iść ze mną, więc kazałam jej przyciągnąć sanki, a sama weszłam do domu po pieniądze, kocyk i listę zakupów. Żartowałam z mamą przez krótką chwilę i wybiegłam na podjazd, gdzie nadal nie było mojej siostry z sankami. Ulicą przejeżdżał właśnie kulig, więc pomachałam dziewczynom siedzącym na wielkich saniach, które były ciągnięte przez znanego w całej wiosce konia Starego.

Pamiętam, że tego dnia wszystko mnie śmieszyło. Czekając na Anię uformowałam ze śniegu kilka małych kul, które gdy tylko mała się wyłoniła zza rogu domu poszybowały prosto w jej różową czapkę i zapewne pod kołnierz.

Parsknęłam śmiechem na widok jej naburmuszonej miny i pogoniłam, żeby szybciej się ruszała, jeśli nie chce zamarznąć.

W końcu wyruszyłyśmy w drogę. Droga do sklepu była pod górkę, było ślisko, więc niewiele się wygłupiałyśmy i po kilku minutach z zapakowanymi zakupami na sankach wyruszyłyśmy w drogę powrotną.

Prawie całą drogę biegłam, raz po raz ciągnąc sznurek to na prawo, to na lewo, wprawiając sanki w slalom. Ania śmiała się tak bardzo głośno, gdy sanki wjechały w zaspę na poboczu.

Zauważyłam już nasz dom, stał jakieś sto metrów przed nami. Zaczęłam znowu biec. Biegłam najszybciej jak umiałam, ciągnąc za sobą Anię na sankach.

Nawet nie zauważyłam tego samochodu jadącego za nami. Naprawdę go nie słyszałam.

Zatrzymałam się obok naszego podjazdu i mocno pociągnęłam za sznurek, żeby rozpędzone sanki również wyhamowały.

Pociągnęłam za mocno.

Sanki się przewróciły. Ania razem z rozsypanymi zakupami wyleciała prosto na środek ulicy.

Wtedy usłyszałam mnóstwo dźwięków. Najpierw długi, przeciągły klakson, później szczekanie psa, dźwięk otwieranych drzwi i krzyk mamy.

A później zamknęłam oczy i usłyszałam płacz Ani i pisk hamulców.

SzczęśliwaWhere stories live. Discover now