PROLOG

199 22 15
                                    

01.01.1944r.

Wojna nie jest tylko bezsensowną grą, która bawi wielkich tego świata. To szkoła walki, odwagi
i bohaterstwa dla szarych ludzi, którzy z nic nie znaczących jednostek przeobrazili się w piękne,  dotknięte czerwienią motyle, unoszone w powietrzu przez wiatr chwały i czczi. To właśnie arresowe czasy pokazują prawdę. Zdmuchują kurz osiadły na sercach patriotów i wtłaczają w nie świeżą krew, by kochający ojczyznę, z uniesionym czołem szli w zwartym szyku do boju. Na śmierć. Na Życie. Za to, co teraz. Za to, co będzie. Za wolność. Za kraj. Za Boga. Szeregi ludzi o bladych, zapadniętych twarzach, w ołowianych mundurach i z bronią w ręku maszerują w moich myślach, zostawiając za sobą drogę usłaną kolczastym drutem i śladami ciężkich butów. Często patrzę im w oczy, jakże smentne i bez wyrazu! Widzę...widzę drzemiące w nich dzieci- bezradne, bezbronne, niewinne, gnane przez wichry losu. Są porzuceni, zdani tylko na siebie
-pozbawieni czułej ręki matki i silnej dłoni ojca, która pokierowałaby ich na odpowiednią ścieżkę. Błądzą, jak wędrowiec w ciemności nocy. Jak ja.

Więzień słabości, zakładniczka strachu, a przy tym nadzieja wolności i woń zwycięstwa, usadowiona po stronie niemocy.

Rosalie Morgan- dwudziestoczteroletnia pielęgniarka, córka szwaczki i urzędnika, zamknięta w małym mieszkaniu w Birmingham, w płaczącej żewnym deszczem Anglii. Siostro Rose! Tak wołają mnie moi pacjenci- ofiary przywiezione z frontów oraz ranni lotnicy. Za każdym razem kiedy do nich biegnę czuję satysfakcję. Czuję, że robię coś dobrego i pożytecznego. Jednak gdy do moich uszu dostaje się ich jęk, w momencie gdy dociera do mnie dźwięk krzyków, wiem, iż to za mało. Uświadamiam sobie, że prawdziwi potrzebujący są tysiące kilometrów od mojego szpitala. Umierają wśród kurzu, w ogromnych mękach. Tam, gdzie nikt nie poda im zastrzyku z morfiny, by ulżyć w cierpieniu. Tam, gdzie huk granatów odbiera im słuch, wyrywa kończyny, rani twarze.

W Birmingham jestem bezpieczna. Mam pracę, mieszkanie, rodzinę. Posiadam wszystko, czego potrzeba do szczęścia. Nie martwię się o jedzenie, zapasy wody czy brak leków. Może to przez spokój i bierność dręczą mnie wyrzuty sumienia? A może to wina tego, że jedyna wojna jakiej teraz doświadczam, dzieje się na kartach książki, którą czytam między dyżurami lub grzejąc się przy kamiennym kominku?!

Gubię się. To pewne. Z jednej strony czuję się tu dobrze i nie chcę nic zmieniać, z drugiej jednak męczy mnie statyczność mojego życia i zamykanie oczu na prawdę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie mam wsparcia od rodziny, która zdaje się w ogóle nie zauważać mojego problemu. Matka milczy. Udaje, że nie widzi tego, co dzieje się za oknami. Nie słyszy huku bomb, kół wozów wiozących rannych. Ojciec zakrywa się tym, co czyta w gazetach. Zdaje mu się, że owe ,, wspaniałe zwycięstwa" są okupione jedynie śmiercią naszych wrogów. Ma klapki na oczach. Z kolei mój brat...John... został żołnierzem, marynarzem. Jestem z niego dumna, ale moje serce przepełnia nieustanny lęk o jego życie. Tak bardzo chciałbym być teraz obok niego, żeby mieć wszystko pod ścisłą kontrolą! Aby w razie wypadku być pierwszą osobą, która do niego podbiegnie i udzieli mu pomocy, która będzie trzymać go mocno za rękę. Nie wspomniałam o Zacku. Nie wiem, czy w ogóle warto o nim pisać. Ostatnimi czasy w ogóle nie potrafię go zrozumieć. Staram się, ale nie mogę i nawet nie chcę. Jego arogancja i znieczulica na krzywdę innych coraz bardziej mnie przeraża. Traktuje tę wojnę jak grę. Uważa, że śmierć milionów to tylko statystyka. Nie widzi, że te setki tysięcy ofiar, to pojedyncze tragedie i dramaty rodzin- łzy matek, płacz dzieci i rozpacz żon. Zmienił się. Jego serce, niegdyś delikatne, wrażliwe na słowa, na piękno i na sztukę, wydaje się być skałą nie do rozkruszenia. Radość życia i szczęścia, którymi jeszcze parę miesięcy temu potrafił mnie zarazić, zniknęły jak zeszłoroczny śnieg. Dążenie do celu, góra marzeń i planów na przyszłość to rzeczy, za które go pokochałam. Gdzie się teraz podziały? Zdaję sobie sprawę z tego, że może jest mu ciężko, ale ja również nie mam lekko. Zamiast wspierać się wzajemnie czuję, że coraz bardziej oddalamy się od siebie. Pomiędzy nami powstaje gruby, wysoki mur, coraz trudniejszy do pokonania. Nie chcę, aby nasza miłość odeszła, lecz z bólem serca muszę przyznać, że coraz częściej myślę o tym, aby od niego uciec. Nie wyobrażam sobie życia z tak oschłym i zimnym mężczyzną. Lecz jeśli złamię mu serce jeszcze bardziej...?

Rozmawiałam dziś z nim o mojej życiowej misji. W końcu odważyłam się zapytać Zacka o to, co by powiedział, gdybym zdecydowała się wyjechać jako sanitariuszka na front. Nie odpowiedział. Odwrócił głowę w drugą stronę i zapalił papierosa. Po paru minutach ciszy przerwał milczenie:

- Źle ci tutaj? - zapytał.

Próbowałam mu wyjaśnić co czuję, że mam niedosyt, że chcę robić coś więcej dla ludzi niż tylko bandażować rany. Mówiłam, że chcę wspierać żołnierzy, trzymać ich za rękę i pocieszać gdy odchodzą na drugą stronę. Na próżno. Zack zdawał się w ogóle nie zważać na moje słowa. Odparł tylko:

- Nie ma takiej opcji.

I wyszedł. Po prostu otworzył drzwi i ruszył przed siebie, zostawiając mnie samą. Nawet się nie pożegnał. Nigdy wcześniej się tak nie zachował. Mam wrażenie, że stałam się dla niego czymś tak oczywistym, jasnym i codziennym, przez co nie traktuje mnie poważanie i myśli, że co by się nie stało to zawsze będę na niego czekać...

Myli się! Nie pozwolę się tak traktować! Jeszcze się zdziwi! Kiedyś przyjdzie po pracy i nikogo nie zastanie. Wejdzie do mieszkania, w którym unosić się będzie zapach pustki i łez. Zostanie sam.

Jak ja.

24 dni w NormandiiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz