DZIEŃ IV-NADZIEJA ZESŁANA Z NIEBA

31 6 3
                                    


Krople deszczu spadają na spieczoną ziemię. Wbijają się w nią, po czym giną utopiwszy się w piachu. Burzowe chmury wiszą nad niebem fransuskiej riwiery, chcąc uchronić słońce przed widokiem krwawej rzezi. Pioruny zagłuszają huk wystrzałów dział przeciwpancernych i tłumią przenikliwy świst pocisków karabinowych. Błyskawice co chwila rozświetlają mrok, ukazując kłęby dymu  unoszącego się nad płonącym miasteczkiem. 

 Gdzie w tym wszystkim jestem ja?

Wczoraj Rosalie umarła, by stać się deską ostatniego ratunku dla potrzebujących. Pozostało po niej bezimienne ciało, które troszczy się tylko i wyłącznie o  dobro innych. Ta dziewczyna zapomniała o wszystkim, co do tej pory uważała za ważne i wyzbyła się sentymentów. Jej duch pałęta się teraz po normandzkiej plaży, podchodząc po kolei do każdego przynoszonego na noszach żołnierza. Czasem można usłyszeć jej nierówny oddech, gdy biegnie po kolejną fiolkę morfiny i czystą rolkę bandaży. Pobladła ze zmęczenia zjawa, w przemoczonych do suchej nitki ubraniach, przygryza spierzchnięte usta i mknie ku kolejnemu rannemu, który wzywa ją głośnym krzykiem:

— SIOSTRO! SIOSTRO!–jęk niesie się po całym szpiatalu polowym.

Przeobrażona w pielęgniarkę podchodzę do leżącego na stole operacyjnym oficera, wokół którego krzątają się medycy. Przygotowują go do zabiegu, nie zwracając uwagi na tkwiący w jego oczach strach. Młodzienieniec wyje z bólu  i miażdży moją dłoń nadludzko silnym uściskiem. Na jego ręce mogę dostrzec wszystkie żyły, oplatające kończynę siną siatką:

— Nie chcę umierać...–mówi, po czym jego głowa osuwa się bezwaładnie pod wpływem podanego zastrzyku. 

Wychodzę z namiotu pozostawiając pacjenta w w rękach chirurga, którego determinacja zadecyduje o życiu lub śmierci postrzelonego. Widok kul tkwiących w ciele stał się dla mnie obrazem powszednim. Nie potrafię zliczyć, ile metalowych pocisków usunięto w mojej asyscie z ciał rannych, choć służę tu ledwie drugi dzień. Szpital Wojskowy Omaha- bo tak nazywa się owo prowizoryczne centrum pomocy- to najgorsza a zarazem najbardziej oblegana i najpotrzebniejsza placówka w obecnym momencie. Brak leków czy problemy z zaopatrzeniem w żywność to błahostki leżące u podnóża góry kłopotów, z jakimi wycieńczony personel musi się zmagać. Niewystarczająca liczba lekarzy skutkuje tym, że operacje przeprowadza jedynie wąska grupa wykształconych  ludzi, nieustannie faszerowanych rozmaitymi wspomagaczami. Choć w normalnej sytuacji byłoby to nie do przyjęcia, tutaj substancje psychoaktywne stanowią wybawienie i pozwalają nieść całodobową pomoc. Małe grono pielęgniarek nałogowo wciska w siebie tabletki z kofeiną, by nie musieć podpierać opadających powiek na zapałki. Personel czeka na pomoc i wsparcie, jednak wciąż brakuje chętnych, gotowych wkroczyć na pole bitwy.

Więźniowie dobra-tymi słowami opisuję nasz ratowniczy szadron. Zamknięci w potrzasku i nie mogący pójść krok na przód, gdyż blokują nas kraty  sumienia. Próba ich podpiłowania  jest równoznaczna z wyrzeknięciem się morlaności i empatii. Jako altruiści pochylamy głowy i z uniżeniem służymy każdemu, kto nas wezwie. Choć nasze stopy płoną, a ręce bezwłądnie opadają w dół, szukamy w sobie ostatnich pokładów energii. Resztakami sił wciągamy kolejne nosze z rannymi do namiotów, próbując ocalić tych, któych jeszcze się da. Spływające po łóżkach strugi krwi czy rozbryzgne na ziemii fragmenty ścięgien i mięśni, przyprawiają nas o nudności, jednak nie mamy prawa okazywać słabości:

—Siostro, proszę za mną–jeden z lekarzy wyciąga mnie na zewnątrz, gdzie burza trwa w najlepsze.

—Co się dzieje!–krzyczę, aby moich słów nie zagłuszyły pioruny.

—Proszę odpocząć, słania się pani na nogach. Na końcu jest pusty namiot, w któym można się położyć i przebrać.

—Dziękuję za troskę, ale jakoś wytrzymam–zapewniam go o swojej wytrwałości.

—Jeśli się pani przeforsuje, to tylko pogorszy naszą sytuację! Nalegam, aby udała się pani na spoczynek.

— Skoro muszę...-zrezygnowana, poddaję się jego namową. 

Biegnę ku wskazanemu miejscu, chcąc jak najszybciej schronić się przed ulewą.Wpadam do środka i zastygam w bezruchu. Wewnątrz, wbrew zapewnieniom, stoi kilkunastu oficerów. Sądząc po mundurach są to głównie wysocy rangą przedstawiciele sił alianckich z różnych krajów. Wlepiają we mnie przenikliwe spojrzenia, tym samym sprawiając, że czuję się jeszcze bardziej zakłopotana:

—Przepraszam, myślałam, że nikogo tu nie ma-wyjaśniam i odwracam się w kierunku wyjścia.

—Nic nie szkodzi, proszę zostać-odzywa się jeden z nich i wykonuje zapraszający gest. Niepewnym krokiem podchodzę do grupy mężczyzn:

— Napije się pani herbaty?–prooponuje żołnierz w marynarskim mundurze.–Prawdziwa z Indii.

— Z chęcią–odpowiadam z uśmiechem, próbując ukryć przechodzący przez moje ciało dreszcz zimna.

Osuwam się na leżący w rogu materac i przykrywam się grubym, szorstkim kocem. Próbuję rozgrzać się  i zasnąć, jednak głośne rozmowy moich towarzyszy znacznie to utrudniają:

— Za 3 dni powinien spowrotem zjawić się tutaj admirał Ramsay z posiłkami. Mają przywieźć jedzenie i sprzęt dla lekarzy.Dopłynie też statek szpitalny, na który przeniesiemy ofiary w co lepszym stanie. Jeśli wszystko pójdzie z godnie z planem, następnego dnia odpłyną w kierunku Dover, gdzie przekażą rannych pod opiekę miejscowej kliniki– tłumaczył jeden z dowódzców, a jego nietypowy akcent wskazywał na amerykańskie pochodzenie.

— Co z waszymi zrzutami? Broń miała być tutaj już wczoraj, a nie ma po niej ani śladu- dopytaywał go Anglik o ostrych rysach twarzy.

—Waszyngton robi co może, zapewniam pana, majorze Taylor.

—Przepraszam, że się wtrącam ale chciałabym coś powiedzieć–odzywam się, a wszystkie oczy momentalnie skupiają się na mojej osobie.—Jestem tylko pielęgniarką i nie znam się na armii, ale chyba kwestie związane z sanitariuszami powinny być rozstrzygnięte jeszcze przed desantem. Wysyłacie do walki tysiące mężczyzn, przekonując ich o nadchodzącym zwycięstwie, nie zapewniając  należytego wsparcia medycznego. Skazujecie tych ludzi na pewną smierć! Nie zdajecie sobie sprawy, ilu istnień nie dało się uratować tylko dlatego, że nie miał kto tego zrobić. Nawet jeśli ranny ma szczęście i dotrze do szpitala na czas, to i tak zostaje sam, bo wojsko przestaje się nim interesować. Słyszałam o wielu przypadkach, gdy młodzi chłopcy uniknęli śmierci mimo brutalnego okaleczenia, lecz popełnili samobójstwo, nie mogąc znieść myśli o tym, że staną się ciężarem i nie będą w stanie utrzymać rodziny. Wiem, iż wojna to nie zabawa i trzeba się liczyć z jej konsekwencjami, ale na litość boską! Trzeba było ściągnąć tu choćby studentów! Dlaczego nie ma wśród nas francuskich lekarzy? Wszak są na wyciągnięcie ręki! Nie porzucajcie na pastwę losu tych, którzy zostali kalekami. Gdyby nie wasza propaganda, głosząca o cudowności żołnierskiego życia, odwadze, honorze i chwale pewnie by ich tutaj nigdy nie było!

—Siostra chyba podchodzi do sprawy zbyt emocjonalnie- stwierdza Amerykanin.–Zalecałbym nie angażować się tak w to wszystko i porzucić osobiste przemyślenia.

— Rozumiem pani bulwersację, jednak nie wszystko leży w naszych kompetencjach–tłumaczy mi uprzejmy marynarz.–Domyślam się, że straciła pani kogoś ważnego i stąd ten gniew.

— Moje prywatne rozterki nie są ważne w obliczu cierpienia setek tysięcy innych, choć serce mi pęka na myśl, że mój brat walczy na froncie. Zaciągnął się dla ojczyzny, choć mógł zostać w kraju i spokojnie kontynuować naukę. Miał przed sobą świetlaną przyszłość inżyniera, mógł założyć rodzinę, a teraz? Skazany na  na pastwę losu bez gwarancji, że gdy coś mu się stanie otrzyma potrzebne wsparcie!

— Ma pani od niego jakieś wieści?- dopytuje komandor.- Mógłbym poznać jego imię?

— Nie dostałam żadengo listu od kilku miesięcy. Wiem tylko, że John służy w marynarce. Ma na nazwisko Morgan...

— Proszę się nie denerwować, siostro. Brat jest bliżej niż się pani wydaje. Proszę cierpliwie poczekać. Za trzy dni John zamelduje się tutaj!

24 dni w NormandiiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz