Rozdział pierwszy

217 32 28
                                    

Benjamin patrzył bez celu w czarną ciecz w kubku. Pocierał co chwila oczy, a pod powiekami czuł piach. Wory miał mocno widoczne na bledszej niż zwykle skórze, gdy któryś dzień z kolei ślęczał nad dokumentami. Powoli chwycił naczynie i uniósł je do spierzchniętych ust, po czym z nieukrywaną przyjemnością wypił łyk życiodajnej kawy. Przyjemne ciepło rozlało się po jego zesztywniałym ciele, usilnie próbując pobudzić szare komórki. 

W gabinecie mozolnie tykał zegar, uświadamiając go, że za dosłownie chwilę wparuje tu pełen wigoru Florian. Znów zacznie się szalony wyścig z czasem, lecz póki co, mógł jeszcze odpocząć. Tylko parę chwil, niczego więcej mu nie potrzeba. 

Głowa opadła mu na biurko, policzek wcisnął w papiery. Zapach tuszu z jego długopisu wbił się do nozdrzy, drażniąc je tym, co przypominało mu o pracy. Zmarszczył na moment brwi, a następnie rozluźnił się. Oczy mu się przymknęły. 

Tylko na chwilę, pomyślał. 

Ogarnęła go błogosławiona senność. Nawet w mundurze zrobiło mu się zdecydowanie wygodniej aniżeli w łóżku. Łóżko stało się mundurem, mundur stał się łóżkiem. Przydługie czarne włosy zsunęły się na czoło mężczyzny, a on, zamiast je odgarnąć, dziękował w duchu, że są na tyle grube, aby w pewnym stopniu przesłonić światło bijące z lampy na suficie. Ktoś, kto wymyślił jarzeniówki bijące po oczach wściekle białą poświatą powinien smażyć się w piekle. Albo nie, bo tam jest żółtawo. 

Benjamin nienawidził białego światła. Przypominało mu szpital. Miejsce, którego nie znosi na trzeźwo. Będąc nietrzeźwym w sumie też nie. Tak właściwie, w ogóle go nie tolerował. 

Mężczyzna wolał żółtawe światło. Kojarzyło mu się z przytulnym domem, w którym najchętniej by teraz przebywał. Gabinet był chłodny, zaś pomieszczenia w ukochanym lokum — ciepłe, wypełnione troskliwością. Nie wstydził się tego, że mieszkał z mamą. Wręcz przeciwnie, czuł się z tego powodu dumny. Miał obowiązek ją chronić, więc gdy kiedyś zastał złodzieja w kuchni, dziękował sobie, że nie wyprowadził się jednak te cztery lata temu. Gdyby nie to, kto wie, co mogło się stać. A tak wilk syty i owca cała: mamuni nic się nie stało, włamywacz został złapany. Żyć, nie umierać! 

Szkoda tylko, że mamusia od przeszło dwóch lat wąchała kwiatki od spodu. No nic, mówi się trudno. Chociaż dom cały czas nią pachniał, co przywodziło mu na myśl wesołe wspomnienia. Jednym z nich był wypad do lunaparku. Jak on się wtedy śmiał, kiedy rodzicielka zamiast soku malinowego rozcieńczyła sok z buraków, bo jej się słoiczki w lodówce pomyliły. Prawda wyszła dopiero w trakcie drogi, a wtedy już nie ma zmiłuj. Pili przez cały wyjazd sok z buraków. 

Prawdopodobnie wtedy zraził się do tych małych, bordowych kuleczek w zalewie. Może i się śmiał z takowej sytuacji, jednak już nigdy więcej nie tknął tego parszywego warzywa. Mimo że na dobrą sprawę nic mu nie zrobiło. I gdzie tu sprawiedliwość? 

Kiedy Benjamin drzemał w najlepsze, niespodziewanie otworzyły się lakierowane brązowe drzwi. Huknęły z impetem o niedokładnie pomalowaną na jasnoniebieski odcień ścianę. Wiele razy chcieli poprawić niechlujstwo malarzy, lecz Benjaminowi i Florianowi nie starczało czasu. Na brązowej wykładzinie w prążki stanęły czarne, potężne buty, kwalifikujące się bodajże do glanów. Posiadacz obuwia rozejrzał się po minimalistycznie urządzonym gabinecie, po czym ryknął:

— Wstawaj, Beniek! Robota czeka! 

Wcześniej wymieniony rozbudził się gwałtownie, prawie że wylewając kubek wystygłej przed paroma minutami kawy na ważne dokumenty. Rozejrzał się, niczym rozjuszony byk, a jego wzrok natrafił na gościa. Burknął coś pod nosem, kiedy pierwsza w oczy rzuciła mu się leciutko zmięta koszula, na którą drugi mężczyzna szybko narzucił kamizelkę kuloodporną. Nad czarne spodnie przypiął pasek z kaburą na pistolet małego kalibru oraz na inne zabaweczki, jak kajdanki. Pomijając rzucane w międzyczasie ciche słówka, gdy zamek raz się zaciął, impulsywny, lecz pełny wigoru Florian, odwrócił się znowu do Benjamina. Ten ponownie burknął, kiedy spojrzenie ciemnego blondyna przejrzało go na wylot. Westchnął. 

— Mnie też miło cię widzieć, Florian — odparł, dopijając ostatnie łyki brązowej cieczy z kubka w czerwone kropki. Skrzywił się, kiedy przez jego przełyk przepłynęła zimna kawa. 

— Czemu jesteś taki niemrawy? Co, Pani Komendant ostro daje w kość? — zagaił blondyn, drapiąc się po modnym zaroście. — Nie chcę nic mówić, ale skoro tak, to jesteś szybszy, niż się spodziewałem. Jeszcze wczoraj narzekałeś, że nie zwraca na ciebie uwagi, a teraz... — Zagwizdał. 

— Stul pysk, franco — warknął Benjamin, zwracając się do Floriana. Uśmiechnął się zwycięsko, ponieważ wiedział, jak ten drugi nie lubi tego określenia. Jeden do zera, Florian, pomyślał. 

— To jak jest naprawdę? Uważaj, bo zaraz cała komenda będzie wiedziała, że coś między wami jest! — wykrzyknął blondyn, zbierając dokumenty ze stołu na jedną gromadkę. 

— Chyba mur — odburknął Benjamin, w mig tracąc przebłysk humoru. Jeden do jednego, Florianie, pomyślał z rozgoryczeniem, ubierając swój strój. — Co robimy? — Zmienił temat, co nie umknęło uwadze koledze. Ten pominął to jednak milczeniem. 

— Mamy dzisiaj wypad na miasto. Dostaliśmy cynk od anonimowego informatora, że ma ochotę na spotkanie. Podobno chce przekazać ważne info — objaśnił, nakładając granatową czapkę z daszkiem. Zadziwiający był fakt, że Florian mógł ją nosić o każdej porze dnia i nocy, bez względu na pogodę i stan emocjonalny Węgorza z katarem. Krótko mówiąc: nawet jego schorowany brat, pieszczotliwie nazywany Węgorzem ze względu na swoją pracę przy elektryce aut, nie wypełnił powierzonego sobie zadania — zmusić Floriana do zdjęcia tej cholernej czapeczki przynajmniej na jedną dobę. 

— Już się chyba domyślam, kto jest tym anonimowym informatorem — roześmiał się Benjamin, zapinając kamizelkę. Zajrzał z nadzieją do kubka zostawionego na blacie biurka i wykrzesał jeszcze kropelkę kawy. — Zajedziemy przy okazji do naszej budy, muszę sobie kupić śniadanie — dodał, gładząc z udawaną troskliwością brzuch. — Gdzie będzie czekał?

— Idziesz na odwyk pączkowo-tostowy — orzekł Florian. — I tym razem żaden z ekipy nie wie, kim jest informator. Wiadomo jedynie, że plecie zupełnie trzy po trzy i mało się od niego można dowiedzieć. Ciągle nadaje i nadaje, zbacza z tematu, katastrofa. Musimy podjechać na skrzyżowanie Piłsudskiego i Ogrodowej w Działoszynie, podobno zjawi się na parkingu przed pizzerią "Duo". — Westchnął, zabierając spragnionemu życiodajnego płynu Benjaminowi kubek, który bezceremonialnie wstawił do zlewu. 

— Tam była jeszcze jedna kropelka! Już prawie miałem ją w garści!  

— Następnym razem lepiej zakuj ją w kajdanki, bo ci znowu ucieknie. — Florian mrugnął do niego porozumiewawczo. — Wychodzimy — zakomunikował do radionadajnika, po czym obaj mężczyźni wyszli z gabinetu. 

Zebra w dolinie ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz