Rozdział dziewiąty

44 11 0
                                    

To oczywiste, że targały nimi wątpliwości. Była nad wyraz wielka szansa, że Kanarkiem okaże się czternastoletni dowcipniś. Równie dobrze mógł być to ogromny jak tur bokser, który zapewne sprałby na kwaśne jabłko każdego, kto tylko mógłby przeszkodzić jego szefowi w pozyskiwaniu kolejnych klientów. Ewentualnie informatorem nazywała się jedna z tych moherowych babć, przedstawicielka Stowarzyszenia Osiedlowego Monitoringu, która przyłapała jakiegoś szczyla na jaraniu trawki pod jej blokiem, bo tak naprawdę przez telefon niewiele można było wywnioskować na temat płci i wieku zdrajcy Zebry. 

O dziwo czas minął im bardzo szybko. Nawet się nie obejrzeli, kiedy drzwi otworzyły się na oścież, a do środka wpadło chłodne powietrze z korytarza. Najpierw zza framugi wychyliła się ruda czupryna posterunkowego Walczaka. 

— Czołem, Serafin — zawołał Benjamin, unosząc dłoń do góry. Chudy mężczyzna wszedł do ich gabinetu, ale jego twarz była jak z kamienia. Nawet się nie uśmiechnął, nie odpowiedział na powitanie, był jak głaz bez uczuć. Mięśnie (o ile jakiekolwiek miał) pozostawały napięte, jakby w każdej chwili mógł się rzucić na zagrożenie, które miało się niedługo pojawić. Przeleciał wzrokiem po pomieszczeniu, spojrzał za okno, następnie obrzucił spojrzeniem dwóch znajomych z pracy, po czym odetchnął. Przetarł wierzchem dłoni czoło, które błyszczało od potu. 

— Przyszedł — szepnął, odchrząknął, wyprostował się. Również to samo zrobili aspirant Schulz i sierżant Dunham. Ich plecy stały się sztywne i idealnie równe jak od linijki. Również cali się spięli. 

— Wpuść go — zarządził Florian, jak zwykle swoim szorstkim głosem. 

— Jak wygląda? — zapytał Beniek, ale nie usłyszał odpowiedzi, bo Serafin wyszedł czym prędzej. W związku z tym Florian wyciągnął z szuflady okulary przeciwsłoneczne, nałożył je i poprawił swoją czapeczkę z daszkiem. 

Na zdziwiony pomruk Benjamina, odparł tylko: — Dzisiaj gram złego glinę. Ty możesz być dobrym. 

Usłyszał zrezygnowane westchnięcie. 

— A ty myślisz, że jak wygląda? — dodał po chwili nieco ciszej, kierując pytanie tym razem do Floriana. Patrzył w ten sam punkt, co brunet: na drzwi, jakby w każdej chwili miały wypaść z zawiasów i zamienić się w jakiegoś potwora. Chociaż Dunham mu nie odpowiedział, wiedział, że wyobrażają sobie dokładnie to samo: rosły mężczyzna, szeroki w barkach, z umięśnionymi ramionami i nogami — ktoś taki musi szybko biegać, kiedy ucieka przed glinami nasłanymi przez któregoś z sąsiadów, a potężne bicepsy na pewno pomagają w negocjowaniu warunków umowy: ty nam nagonisz trochę klientów, a my nie zmiażdżymy ci czaszki — a także z miną twardziela, czyli szeroka kwadratowa szczęka, koniecznie krzaczaste brwi i ogolona na błysk głowa. 

Jakże się przeliczyli, bo do środka po chwili wszedł jakiś... nastolatek? Bynajmniej tak wyglądał, a jedno było pewne: wyglądał dokładnie jak przeciwieństwo ich wyobrażeń. No, może z wyjątkiem wzrostu, bo sięgał minimalnie metra osiemdziesięciu. Dziwne wrażenie sprawiały jego ulizane rude włosy, które nawet nie drgnęły przy jego ruchu. Wedle zapowiedzi, nosił na sobie różową koszulę. Niemal od razu Benjamin i on skrzyżowali spojrzenia, dostrzegając na sobie, pech chciał, podobne odcienie. 

Gość zadygotał. 

— Zimno tu u was. Kaloryferów nie macie? W sumie, jak tak na was patrzę, to faktycznie nie macie, ja zresztą też nie, bo nie chce mi się chodzić na siłownię, ale komu by się chciało wychodzić w taki mróz? W ogóle to zabawne, że kaloryferem nazywamy mięśnie faceta, ale również grzejnik, tak jakby jakaś kobieta... — Jego głos był ożywiony, wcale nie cienki, jak się wydawało, ale taki typowy, męski. 

Zebra w dolinie ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz