11

520 110 20
                                    

Można by wręcz powiedzieć, że się duszę, ale mimo wszystko moje płuca jeszcze jakoś uczestniczą w wymianie gazowej. Krztuszę się, coraz ciężej wziąć mi następny oddech.

Ale żyję, chyba.

Chyba za szybko otwieram oczy, bo razi mnie światło z kilku lamp. Patrzę na okno, jest zasłoniete, nie mam pojęcia co się dzieje, jaki mamy dzień. Nic.

Podchodzi do mnie, ma szarą cerę i wory pod oczami chyba jeszcze większe od moich, są też
zaczerwienione; jasne, że płakał, wywracam oczami.

- No i po co beczysz?

Nie odpowiada, kręci głową i wciąż patrzy na mnie. Spoglądam na zegar wiszący na ścianie, wskazuje sześć po drugiej. W nocy.

- Znowu to zrobiłeś, znowu myślałem, że to koniec - przeciera twarz dłońmi, a mi się głupio robi, naprawdę.

- Zemdlałem? - kiwa głową, potwierdza. Wzdycham głośno - Możesz dać mi coś przeciwbólowego?

Teraz on patrzy na zegarek, marszczy brwi, chyba coś liczy.

- Nie możesz, dostałeś dwie i pół godziny temu.

Patrzę na niego myśląc, że mnie by to nie obchodziło. Że spokojnie wpakowywałbym w siebie kolejne tabletki, byle przestało. I pewnie wcześniej też tak było, gdyby nie on, już miałbym rozjechaną wątrobę.

- Powinieneś spać, musisz być wyspany na... dzisiaj - mruczę, przymykając oczy. Nudności zostały znikome, ale zawroty i ból głowy nie ustępują.

Łapie moją rękę, zaczyna bawić się moimi palcami tak, jak ma to już w zwyczaju. Sprawnie ignoruje to, co mu powiedziałem, nie musi mówić zresztą nic, już wszystko wiem.

- Nawet nie próbuj tam nie iść - mruczę zmęczonym głosem. Przyzwyczaiłem się już do tamtego, ten jest niby ten sam, ale jednocześnie inny. Jakby wyprany.

Spogląda na mnie tymi swoimi błękitnymi oczami, a ja widzę w nich ból jeszcze większy, niż ten, który widziałem wtedy nad jeziorem, kiedy to wszystko miało się skończyć.

Ma pretensje do mnie, dobrze to wiem. Boli go widok mnie, leżącego na łóżku i niemającego siły by wstać, wciąż niczego niepamiętającego.

Chcąc nie chcąc, myślę o tym, jak będą wyglądały jego oczy, kiedy zniknę już na zawsze. Nie umiem sobie tego wyobrazić, od jakiegoś czasu tego nie widzę; co nie znaczy, że nie myślę.

- Nie ma szans, że tam nie pójdziesz, masz to do cholery wygrać - utrzymuję z nim kontakt wzrokowy, ściskam na dłużej dłoń.

- Ale...

- Dam sobie radę, zobaczę wszystko w telewizji.

- Nie zostawię cię tu - robi tą swoją zdeterminowaną minę, marszczy jedną brew i patrzy poważnie. Mam ochotę się nawet roześmiać, bo wygląda przesłodko, ale kiedy próbuję, dostaję ataku kaszlu. Kiedy to widzi, wywraca oczami - Mówiłem ci już, jak wielkim idiotą jesteś?

- Nie wiem, nie pamiętam - chyba nawet uśmiecham się delikatnie, on też to robi. Czasami dochodzi się do takiego momentu, że z nieszczęścia można się już tylko śmiać, my chyba właśnie w takim jesteśmy.

- Czemu nie powiedziałeś, że jest źle? Czemu... - chce zapytać, czemu nie powiedziałem mu o chorobie, jak o niej się dowiedziałem. Ale sam nie wiem, orientuje się w tym w porę. Nie muszę długo zastanawiać się nad odpowiedzią.

- Wiesz, chorzy z reguły nie lubią osób, które użalają się nad sobą - zaczynam, nie patrzę na niego, bo ciężko - Więc nie mówią o swoich problemach, bo mają wrażenie, że właśnie to robią. Całkiem proste, jakbyś się nad tym zastanowił, nie wiem kto tu jest idiotą...

- Oh zamknij się - znowu marszcz brwi w ten rozkoszny sposób, a ja nie mogę nic poradzić, bo się rozpływam. Zwyczajnie.

- Idziesz rano i dajesz z siebie wszystko, inaczej nie mamy o czym rozmawiać - próbuję po raz kolejny - Nic mi się nie stanie, będę czekał na ciebie pod tą ciepłą kołderką, pijąc zieloną herbatkę z cytryną - uśmiecham się jak głupek, byle tylko go przekonać. Bo nie powinien marnować marzeń dla mnie.

- Może lepiej miętę, bo jak znowu zaczniesz rzygać, to wywalą nas stąd...

- Dobra, zrobię wszystko, tylko idź skakać. Zasłużyłeś.

Zastyga, poważnie się nad tym wszystkim zastanawia. Widzę, że wygrałem, kiedy po dziesięciu minutach potakuje głową, dając znak, że się zgadza. Wtedy poluźniam uścisk naszych dłoni.

Jestem strasznie ciekawy tego, czemu nie leżę w szpitalu, czemu nie zadzwonił po karetkę. Ale nie pytam, słyszę jak kładzie się obok mnie na łóżku i głośno oddycha.

Leży na prawym boku i jeszcze przez chwilę patrzy się na mnie. Czuję jego wzrok na sobie, też spoglądam na niego. Potrzebuje snu i to bardzo, sam chyba bym się przespał.

I nie wiem czy to przez moje samopoczucie, lekki, które dostałem, czy coś innego, ale nie umiem się powstrzymać. Po prostu kładę się tak, że moje plecy stykają się z jego brzuchem, a głowę kładę na jego ramieniu. Znowu wzdycham głośno.

- Po prostu przestań się o mnie martwić.

Powinien być gotowy na to, że niedługo nie będzie już o kogo.

_______________________________

nie wiem, przepraszam, nie mam pojęcia czemu to wszystko jest takie złe

a osoby, które mają ochotę zapłacić za nie zabijanie stephana, proszone są o konkrety i...zaliczkę

remind you | lellingerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz