Stłumiony huk. Coś upadło na ziemię. Jakby dusza czyjaś roztrzaskała się na kawałki. Coś tchnęło mnie, by zerwać się z łóżka. Coraz bliżej byłem drzwi kredensowych. Słyszałem oddech chorych piersi dziecka, a już po chwili ujrzałem spłoszone zwierzątko. Dłoń jego sięgała w kierunku skrzypek.
- Kto tam?
Widziałem, jak spiął wszystkie mięśnie w swoim małym ciele. Mogłeś mieć wszystko, ale zatraciłeś myśli w dźwięku.
Chłopiec upadł na kolana, osłaniając głowę wątłymi ramionami. Uśmiechnąłem się na wspomnienie samego siebie za młodu. Kiedyś tak, jak ta dzieciaczyna marzyłem o nieosiągalnym. Dorośli nigdy się tego nie nauczą. To należy tylko do dzieci. Żal ogarnął moje myśli. Wątłe to takie i chude. Skrzypce w całości pozostały. A mnie wiele czasu ptaki nie wyśpiewywały.
- Zagrajże na nich, chłopcze. A zastanowię się nad złagodzeniem kary.
Spojrzało z dołu biedaczysko, a drżenie na ciele zmalało. Dostał w swoje ręce owoc zakazany. Chwycił zań niezdarnie. Oj widział on, widział jak grywali w karczmie. Z całych sił się starało dziecko jak najlepiej przede mną wypaść. Lecz mimo wszystko skrzypki nie wydały dźwięku, jakiego oczekiwał.
- Nauczę cię ja, chłopcze, grać.
*
Przygarnąłem pod swoje skrzydła dziecko. Małe to było, wątłe i niezdarne. Pod nogami się plątało bez przerwy. Zza drzwi kredensu, co rusz, skrzypki podziwiać zaglądało. A kiedy tylko odrobinę czasu znalazłem, uczyłem chłopca grać. Próbowałem.
Obserwowałem jak biega chłopak w kółko, wsłuchując się w odgłosy wydawane na świat przez naturę. Widziałem ten uśmiech, który nie pojawiał się nigdy wcześniej.
- Nawet jeśli upadnę, to nie będzie boleć – oznajmił.
Dzieciak nie potrafił grać. Nie poddawał się, mimo, iż wiedział, że nic z tego nie zyska. Może skrzypki nie te. Może nieodpowiednie. A ptaki niewiele czasu wyśpiewują. Niewiele godzin. Nogi już ciała utrzymać nie chciały. Nie potrafiły. Tak jak chłopiec nie potrafił grać.
- Matulu! Co się stało?
Dzieciaczyna przerażona, nie wiedziała co robić. Nie rozumiała co się dzieje.
Choroba odebrała mi wzrok oraz władzę w nogach.
*
Siedem wiosen z chłopcem spędziłem. Ten ktoś, kto na nas z góry spoglądał łaskawy pozostał w rozporządzaniu moim czasem. Bękart zaś na pięknego młodzieńca wyrósł. Ale jakie do grania dwie lewe ręce miał, takie mu pozostały.
- Może nie byłem dobrym nauczycielem - powiedziałem do niego pewnego razu.
Wyrazu twarzy nie mogłem ujrzeć, jednak w wyobraźni mojej natychmiast się pojawił. Wiernie stał przy mnie, choć inni odeszli.
- Matulu, toż to prędzej ze mnie nieodpowiedni uczeń.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Jakim był, takim pozostał. Ludzie zmieniają się z sekundy na sekundę. Już nie raz poczynałem zastanawiać się nad tym, dlaczego ta dzieciaczyna pozostała tym samym dzieckiem. Zupełnie jakby zatrzymał się razem ze swoimi marzeniami. Zupełnie jakby nie chciał swoich snów porzucać.
Jeden. Dwa. Trzy. Cztery kroki. Ciemność. Ogłuszająca. Przytłaczająca. Wysunąłem dłonie przed siebie. To poczucie bezpieczeństwa, które zostało mi wcześniej odebrane powracało. Powoli. Nigdzie się nie spieszyło.
Liczenie kroków to mój nawyk. Wydaje mi się, że liczenie do dziesięciu opanowałem w trymiga. Z pewnością wygrałbym w chowanego. Gdyby tylko wzrok mi na to pozwolił.
*
- Dopiero uczymy się latać.
Młodzieniec zwinnie przesuwał smyczkiem po skrzypkach. Nie było osoby, która mogłaby mu w tym dorównać. Aż tyle, a zarazem zaledwie tyle. Może granie nie jest dla każdego.
- A co jeśli nie posiadamy skrzydeł?
- Każdy posiada swoje własne. Tylko nie każdy potrafi je rozłożyć. Nie każdy potrafi polecieć.
Nie zrozumiał. Zapewne zmarszczył brwi, powracając do przerwanej czynności. Siedem wiosen z chłopcem spędziłem. Ale jakie do grania dwie lewe ręce miał, takie mu pozostały. Może granie nie jest dla wszystkich. Chór dzieci na wyśnionej paradzie. Komu wyśpiewują cześć? Gwiazdy tej nocy będą świecić równie mocno co za tamtych, pamiętnych czasów.
- W końcu nie zdołałem Cię tego nauczyć.
Zmarszczyłem brwi.
***
Z samego ranka został chłopiec zbudzony. Rosa poranna jeszcze z trawy nie zniknęła, a ptaki świergotały bardziej zawzięcie niż zazwyczaj. Wyśpiewywały czyjąś tragedię. Czyjeś pojedyncze odejście.
Janek zerwał się w pośpiechu z miejsca. Nie dane mu było długo przyglądać się sunącym z wolna po niebie chmurom. Były zwyczajne. Tak jakby nic się nie stało. Bo przecież tak było. Zupełnie nic się nie stało.
Wpadł zziajany chłopak do pokoju lokaja, widząc niecodzienne poruszenie wokół jego posłania. Nie wiedział młodzieniec, co się stało. Nie mógł się domyślić niczego. Nikt nie powiedział mu o niczym. Był tam. Tysiąc, milion mil od niego. A jednak był.
Podszedł do niego, przyglądając się bladej twarzy swego nauczyciela. Mógł tylko stać i patrzeć. Przez głowę mu myśl przemknęła, że może nie starał się wystarczająco. Że może cały wysiłek lokaja na niczym spełzł. Że może to on był nieodpowiednim uczniem.
Został z pokoju przepędzony, dowiedziawszy się od jednej z obecnych kobiet, iż dzieci nie powinny uczestniczyć w takich wydarzeniach.
Nic. Jedynie przebudzone wraz ze świtem ptaki, zapowiadały nadejście czegoś. Wiatr ucichł.
*
Skrzypki nietknięte pozostały w kredensie przez kilkanaście następnych lat. Właściciela swojego śmierć widziały. Jednak nadal wierne tylko jemu jednemu pozostawały. Ranka tamtego za drzwiami pozostawione. Przez nikogo więcej nietknięte. Bo tylko skrzypek właściciel, smyczka swego na nich nie złamie.
-------
Z tego, co pamiętam również powstało w celach konkursowych jeszcze w gimnazjum ale chyba nie dotarło wtedy na czas.
YOU ARE READING
Goodbye, Winter
Teen FictionZbiór wszystkich perełek, które zalegają na dysku, a wiem, że nigdy ich nie dokończę. Rozpoczęte książki, krótkie opowiadania, czasem wiersze, prace konkursowe, etc. Wszystko to, w czym zakochałam się na nowo, czytając ponownie po bardzo długim czas...