*Aiden*
- Dopiero uczymy się latać – powiedziałem, obserwując niepewne ruchy Laurentego.
- A co jeśli nie posiadamy skrzydeł? – zapytał chłopak, dotykając ściany.
Po jego ciele przeszedł dreszcz. Zacisnął palce, marszcząc nos. Jego dłonie były mocno poranione, poprzecierane. Chciałem o nie zapytać ale bałem się, że mógłbym uruchomić jakiś dawno zapomniany guzik. Bałem się. Był taki kruchy. Z każdą chwilą mizerniał, znikał w oczach. Wziąłem głęboki oddech.
- Każdy posiada swoje własne – oznajmiłem – Tylko nie każdy potrafi je rozłożyć. Nie każdy potrafi polecieć – twarz chłopaka jakby posmutniała.
- Dlaczego nadal tu jesteś? – zapytał po chwili.
Jego oczy były błękitne, niczym niebo. Niebo przesłonięte chmurami. Nie widział. Włosy zupełnie z nimi kontrastowały. Czarne niczym smoła. Proste. Musiał być kompletnym przeciwieństwem mnie.
- Żeby nauczyć cię latać – powiedziałem, uśmiechając się lekko. Po chwili zdałem sobie jednak sprawę z tego, że robię to niepotrzebnie. On i tak nie mógł tego zobaczyć.
- Uważasz, że skoro nie widzę to łatwiej będzie mnie oszukać? – spojrzał w kierunku zupełnie przeciwnym niż miejsce, w którym się znajdowałem.
- W prawo – powiedziałem, na co on niepewnie odwrócił głowę – Teraz patrzysz prosto w moje oczy – oznajmiłem.
Chłopak zamilkł. Opuścił dłoń wzdłuż ciała nadal zaciskał palce. Wiedziałem, że powstrzymuje się od czegoś, widziałem jak wiele trudu mu to sprawia. Widziałem jak cierpi.
- Wcale tak nie uważam – rzuciłem, wyglądając przez kuchenne okno. Rozciągał się z niego widok na piękny ogród pełen kwiatów. – Zostałem, bo ona nadal tu jest.
- Poradzę sobie i bez twojej pomocy – powiedział stanowczo.
- Ona nie odejdzie – stwierdziłem – Nie chce odchodzić. Nie możesz jej zmusić.
- Mógłbyś mi odpowiedzieć na jedno pytanie? – Laurenty bez przerwy wpatrywał się w jeden punkt. Czułem się z tym nieswojo. - Jak wygląda ten ogród?
- Jest naprawdę piękny – powiedziałem, wstając od stołu, po czym podszedłem do okna. Potem spojrzałem w kierunku chłopaka.
Nadal nie ruszył się z miejsca. To musiało być potworne. Ciemność. Nie mógł zobaczyć nic więcej prócz ciemności. Tej, która została jego przyjacielem z przymusu. Fałszywym przyjacielem. Bez większego namysłu chwyciłem jego przedramię, przyciągając go w kierunku okna. Laurenty wyszarpnął się, natychmiastowo kuląc w sobie. Nie wiedziałem dlaczego. Moje dłonie zadrżały. Zrobiłem coś nie tak? Nie chciałem o tym wspominać. Po prostu na powrót spojrzałem na ogród. Zignorowałem niepotrzebne myśli. To nieustające kołatanie w mojej głowie.
- Tuż przed tobą jest krzew berberysu – powiedziałem – Bystrość – przytoczyłem jego znaczenie. – Zaraz obok rosną bratki. W każdym kolorze. Bądźmy przyjaciółmi – uśmiechnąłem się pod nosem. – Zaraz pod oknem rośnie krzew białej róży. Obiecuję ci wierność – Laurenty z ciekawością przysłuchiwał się moim słowom. – Są tu również astry, bez, dalie, fuksje, hiacynty, irysy, kamelie, klematis, lilie, magnolie, malwy, niezapominajki, ruta...
- Czy one nie kwitną o różnych porach roku? – zapytał po chwili.
- Masz rację – uśmiechnąłem się. Znów do samego siebie. – Nigdy nie opuszczasz domu?
YOU ARE READING
Goodbye, Winter
Teen FictionZbiór wszystkich perełek, które zalegają na dysku, a wiem, że nigdy ich nie dokończę. Rozpoczęte książki, krótkie opowiadania, czasem wiersze, prace konkursowe, etc. Wszystko to, w czym zakochałam się na nowo, czytając ponownie po bardzo długim czas...