heaven knows

122 6 0
                                    


Niektóre osoby pozostaną zaledwie pięknym wspomnieniem. Na przykład taki Tomek, Wiktoria czy nawet Kamila.


*Laurenty*

Dwa kroki w tył. Ciemność i jakieś niewyraźne szelesty. Niepewny krok w przód. Nadal ciemność. Wyciągnąłem dłonie przed siebie, powoli przecinając nimi powietrze. Nie potrafiłem znaleźć w pobliżu siebie niczego, na czym mogłyby się zatrzymać.

Ciemność. Poczułem delikatny powiew wiatru na swoich policzkach. Musiałem znajdować się na dworze. Kolejne dwa kroki i ciemność. Ogarniająca mnie trwoga. Za każdym razem to samo uczucie, ciemność. Zastygłem w bezruchu.

Był o wiele sprytniejszy niż mógłbym się tego spodziewać. Nie doceniał mnie, zapewne wyśmiewał, droczył się. Psotnik. Nieszkodliwe stworzonko. A jednak tak jak każde, nie pozwalające funkcjonować. Cisza i ciemność.

W pewnej chwili do moich uszu dobiegł niewyraźny dźwięk dzwoneczków. Znalazłem cię. Przysunąłem kciuk lewej dłoni do swoich ust. Przegryzłem delikatnie skórę, pozwalając by wypłynęło z niej kilka kropel krwi. Nakierowałem palec nad kawałek kartki, którą zmiąłem w drugiej dłoni.

Wiedziałem, iż w tej chwili zaczęło bić z niej przyćmione światło. Jest za moimi plecami. Chodź. Jeszcze odrobinę bliżej. Wytężyłem słuch. Kiedy wiedziałem, że stworzenie znajduje się w odpowiedniej odległości, odwróciłem się wypuszczając kartkę z dłoni. Ta zatrzymała się tuż na ciele stwora, taką miałem nadzieję. 

Przeraźliwy skrzek. Ciemność. Dwa kroki w tył. Chłód rozchodzący się po kręgosłupie. Cisza. Zniknął.

Wziąłem głęboki oddech. To okropne uczucie palące w dłonie. Dreszcze przebiegające po całym ciele. Brud. I otwarta rana, w którą mogło wdać się zakażenie. Szybciej, muszę umyć swoje dłonie.

*

Nawet jeśli udawałbym smutnego, jeśli udawałbym, że się tym przejmuję, to i tak niczego już nie zmieni. To i tak nie przywróci nikomu życia.

Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć kroków. Wyszedłem ze swojego pokoju i od razu skierowałem się w lewo. Po prawej od zawsze znajdowało się okno. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć kroków i chłodna powierzchnia ściany pod moją dłonią. Brudna, nieczysta, pełna zarazków. Jeden. Dwa. Trzy. Wszedłem do łazienki, po omacku docierając do umywalki. Odkręcając kran chwyciłem leżące gdzieś z boku mydło. Nieważne ile razy bym je umył i tak zawsze będą brudne. To obrzydliwe. Czuję się zniesmaczony.

Byłem sam ale nie czułem się samotny. Miałem ich. Nawet teraz, nawet w tej chwili był tu jeden z nich. Nie wiem czy znajdował się w tym pomieszczeniu, nie mogłem go zobaczyć. Nie byłem też w stanie go tak do końca wyczuć. Musiał być silniejszy od poprzednich. Jednak wiedziałem, że tu był. Jestem sam ale nie jestem samotny.

Powinienem był cię przekląć, babciu. Czy to nie dzięki tobie muszę być przez nie dręczony?

Duchy? Śmieszne. Zupełnie jakbym śnił. Może śnię, może śpię. Umrę czekając na kogokolwiek. Kogokolwiek.

Dzwonek do drzwi i cisza. Która godzina? Zapewne już koło południa.

- Już idę – krzyknąłem, opuszczając dłonie luźno wzdłuż ciała.

Trzy kroki. Opuściłem łazienkę. W lewo, pięć kroków. Prosto, siedem kroków. Nie dotykałem ścian. Nie potrzebowałem tego, nie chciałem. Znów dzwonek. Chwyciłem klamkę, czując miliony bakterii przenikających pod moją skórę. Dreszcz przechodzący po ciele. Obrzydzenie.

Goodbye, WinterWhere stories live. Discover now