ZAZDROŚĆ

127 4 0
                                    

Pocho­dziłem z bied­nej rodziny. Ojciec był alko­holikiem. Mama zwy­kłą kobietą, sta­ra­jącą się wią­zać koniec z koń­cem. Gdy patrzy­łem zza rogu jak ją bije, sta­ra­łem się zro­zu­mieć czy to wła­śnie jest miłość. Jeśli była, to szkoda że tylko jed­no­stronna. Matka ni­gdy nie ode­szła od ojca, zbyt bar­dzo go kochała, nawet patrząc przez pry­zmat tego co jej robił. Spo­kój w domu był dopiero wtedy, gdy nachlał się do tego stop­nia, że nie był w sta­nie się poru­szać. Wymio­to­wał wtedy na wszystko wokół, a matka sta­rała się to na bie­żąco sprzą­tać. Żyli­śmy z zasiłku dla bez­ro­bot­nych, a w naszym kraju to cud jeśli kto­kol­wiek był w sta­nie za to prze­żyć. Widocz­nie nasza rodzina była cudowna. Uczęsz­cza­łem do szkoły gdzie byłem stale wyszy­dzany. Śmiali się, że pato­lo­gia, że bie­dac­kie ciu­chy, że przy­cho­dzę do szkoły z poobi­janą twa­rzą. Nau­czy­ciele i dyrek­cja nie­zbyt się tym przej­mo­wali, szcze­gól­nie bio­rąc pod uwagę to, że czę­sto wpa­da­łem w kło­poty. Nie­zbyt mnie lubili i nie chcieli mi pomóc. Prak­tycz­nie dla każ­dego, oprócz mojej mamy, lepiej by było gdy­bym umarł. Mia­łem też czę­sto myśli samo­bój­cze. Jedyne co mnie od tego odcią­gało to moja matka. Wie­dzia­łem, że nie prze­żyje jeśli zosta­wię ją z tym samą. Nie­na­wi­dzi­łem wszyst­kich wokół. Zaz­dro­ści­łem im wszyst­kiego co mieli. Nor­mal­nego życia, pie­nię­dzy, miło­ści w domu, miło­ści ze strony płci prze­ciw­nej, po pro­stu wszyst­kiego. Moja zazdrość była na takim pozio­mie, że czę­sto chcia­łem ich wszyst­kich zabić, żeby zabrać im moż­li­wość nor­mal­nego życia. Uwa­ża­łem, że jeśli ja nie mogę tego mieć, to oni rów­nież. Wspo­mnia­łem o tym, że czę­sto wpa­da­łem w kło­poty. W więk­szo­ści to były bójki z tymi, co mnie obra­żali. Nie umia­łem się bro­nić wer­bal­nie i moim naj­lep­szym argu­men­tem była pięść. Przez te bójki, wszy­scy nie­na­wi­dzili mnie jesz­cze bar­dziej. Zda­rzały się rów­nież drobne kra­dzieże. Gdy wycho­dziło wszystko na jaw, byłem wysy­łany do dyrek­tora, gdzie dosta­wałem solidny opier­dol. Naj­gor­sza sytu­acja była, gdy chcia­łem ukraść tort ze sklepu. Był wtedy moje uro­dziny. Nawet nie spo­dzie­wa­łem się dostać jakich­kol­wiek życzeń, o pre­zen­cie nie wspo­mi­na­jąc. Pomy­śla­łem, że cho­ciaż sam zjem tort, zdmuchnę sam świeczki i pomy­ślę życze­nie. Jeśli Bóg ist­nieje, to wła­śnie w takich przy­pad­kach powi­nien inge­ro­wać. Zła­pałem więc tort i wybie­głem ze sklepu. No i nie­stety szybko dałem się zła­pać. Została wezwana poli­cja. Nie dosta­łem żad­nej kary, bo nie dość, że byłem mło­do­ciany, to w dodatku niska waga czynu i tylko odwieźli mnie do domu. Traf chciał, że ojciec wtedy nie leżał pijany, był nawet w miarę trzeźwy. Gdy poli­cja opu­ściła nasz dom, dosta­łem taki wpier­dol, jak ni­gdy. Stra­ci­łem wtedy dwa zęby. Po powro­cie do szkoły dosta­łem nowe prze­zwi­sko – szczer­baty. Sły­sza­łem to na każ­dym kroku. Nawet nauczy­ciele tro­chę się pod­śmie­wali i twier­dzili, że było się nie bić to bym miał zęby na swoim miej­scu. Nie mia­łem już wtedy zaufa­nia do nikogo. Czu­łem się jak wyrzu­tek spo­łeczny, jak ktoś kto nie powi­nien ist­nieć. Dosłow­nie, jak śmieć. Zgnie­ciony, pode­ptany, gni­jący na śmiet­niku spo­łe­czeń­stwa, cze­ka­jący aż śmie­ciarka wywie­zie go na wysy­pi­sko. I wtedy coś się zmie­niło. Na kory­ta­rzu zauwa­ży­łem uśmie­cha­jącą się w moim kie­runku dziew­czynę. Pode­szła do mnie i zapy­tała czy wszystko w porządku. Nawet jej nie odpowie­dzia­łem. Myśla­łem, że to pod­pu­cha, stwo­rzona przez moich wro­gów. Wro­giem nazy­wałem każ­dego czło­wieka cho­dzą­cego po ziemi. Odsze­dłem szybko a ona została w tym samym miej­scu, odpro­wa­dza­jąc mnie wzro­kiem. Uda­łem się do miej­sca, gdzie zawsze spę­dza­łem czas w szkole. Nie­da­leko pokoi dla kon­ser­wa­to­rów była wnęka w ścia­nie, gdzie trzy­mano jakiś nikomu nie potrzebny syf, w stylu poła­ma­nych szczo­tek. Tam czu­łem się jak wśród swo­ich. Ta sama dziew­czyna, ta z kory­ta­rza, zna­la­zła mnie w moim taj­nym miej­scu. Przy­sia­dła się do mnie nic nie mówiąc. Dopiero po chwili mil­cze­nia powie­działa, że nazywa się Monika. Na początku nie odpowie­dzia­łem, ale po jakimś cza­sie zdra­dzi­łem swoje imię. Nor­malna roz­mowa, dowie­dzia­łem się, że była w podob­nej sytu­acji do mojej. Może nie tak tra­gicz­nej, ale podob­nej. Obser­wo­wała mnie od początku roku i dopiero teraz odwa­żyła się zaga­dać. Po kon­wer­sa­cji z nią obu­dziły się we mnie jakie­kol­wiek pozy­tywne uczu­cia, tak bar­dzo ukryte pod war­stwami smutku i zazdro­ści od wielu lat. Następne dni spę­dza­łem z nią. Prak­tycz­nie każdą prze­rwę. Z bie­giem czasu zro­zu­mia­łem, że Monika nadała nowy sens mojemu życiu, które dotych­czas nie miało żad­nego powodu by trwać. Z nią nawet to jak byłem upo­ka­rzany nie miało żad­nej war­to­ści, bo zawsze była ona, która mnie pocie­szała i dzięki temu wie­dzia­łem, że nic nie może sta­nąć mi na dro­dze. Nie­stety, inni ucznio­wie to zauwa­żyli. Prze­sta­łem być głów­nym celem ich ata­ków, skie­ro­wali za to swoją uwagę na Monikę. Doszło nawet do pobi­cia. Myśla­łem, że roz­niosę cały budy­nek. Dotar­łem do tego, który to zro­bił i odpła­ci­łem mu się tak, że tra­fił do szpi­tala. Zosta­łem w kon­se­kwen­cji zawie­szony w pra­wach ucznia. W prak­tyce ozna­czało to codzienne spę­dza­nie czasu z ojcem i dosta­wa­nie łomotu. Po powro­cie, dowie­dzia­łem się, że Monika nie wytrzy­my­wała psy­chicz­nie i prze­nio­sła się do innej szkoły, daleko ode mnie. Ten, który był za to odpo­wie­dzialny, widząc mnie, szcze­rzył się tylko. Dumny z sie­bie, śmiał się ze świa­do­mo­ścią, że zepsuł komuś życie. W tam­tym momen­cie stra­ci­łem bez­pow­rot­nie jedyne na czym w życiu mi zale­żało. Chcia­łem jedy­nie się zemścić. Nie wspo­mi­na­łem o tym wcze­śniej, ale mój ojciec jest byłym woj­sko­wym. Miał pozwo­le­nie na broń i trzy­mał ją w domu. Ukra­dłem mu ją i posze­dłem z nią do szkoły. Część z Was już wie, jak ta histo­ria się zakoń­czy. Wcho­dząc do szkoły odda­łem pierw­szy strzał, pro­sto w dyrek­tora. Nagle wybu­chła panika, wszy­scy zaczęli ucie­kać, a ja strze­la­łem do każ­dego, kto się nawi­nął. Mia­łem trzy czy cztery maga­zynki, więc nie żało­wa­łem kul. Zabi­łem mojego głów­nego oprawcę, kilku nauczy­cieli, kilku uczniów i nawet panią szat­niarkę. Ściany były uma­zane we krwi, gdyż kule przecho­dziły na wylot. To był dość silny pisto­let, porów­nał­bym go nawet z Magnum 44. Ledwo utrzy­my­wa­łem go w rękach pod­czas odda­wa­nia kolej­nych strza­łów. Nie­stety, do dzi­siaj nie wiem jak się nazy­wał. Część moich nie­do­szłych ofiar wydo­stała się na zewnątrz i zawia­do­miła poli­cję. Zje­chał się oddział anty­ter­ro­ry­styczny. Weszli do budynku pod­czas gdy ja sie­działem zabun­kro­wany w sali, mając paru zakład­ni­ków. Pró­bo­wali nego­cjo­wać, ale nie mieli mi nic do zaofe­ro­wa­nia. Nie zgo­dzi­łem się na per­trak­ta­cje. Kaza­łem im wypier­da­lać. Gdy nie posłu­chali i dalej pró­bo­wali roz­mowy, zabi­łem kolejną osobę. Potem kolejną. I jesz­cze. Mie­rzy­łem już w przedostat­nią, gdy pod­czas pocią­ga­nia za spust usły­sza­łem głu­che klik­nię­cie. Pusty maga­zy­nek. Nie zdą­ży­łem nawet prze­ła­do­wać, gdy oddział wpadł do sali wywa­ża­jąc drzwi – czy nawet wysa­dza­jąc, w szoku nie byłem pewny – i odda­jąc pre­cy­zyjny strzał w moją głowę. Do końca życia nie czu­łem się winny, nie uwa­ża­łem żeby to co zaszło, było moją winą. Nie wiem czym zawi­ni­łem, że musia­łem żyć takim życiem. Wtedy, upa­da­jąc, zro­zu­mia­łem, że jeśli Bóg ist­nieje to jest zwy­kłą szują, jest jak mały chło­piec sto­jący z lupą nad ogni­skiem i patrzący na cier­pie­nie mró­wek, palo­nych żyw­cem. I zro­zu­mia­łem, że wła­śnie wyru­szam na spo­tka­nie z nim by powie­dzieć mu co o nim myślę, nie szczę­dząc przy tym epi­te­tów. A potem była już tylko ciem­ność.

Siedem grzechów głównychOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz