Rozdział 1

2.1K 94 10
                                    

- Tony ty zardzewiały dupku odbierz ten telefon. - Powiedziałam do telefonu, który próbował mnie połączyć ze Starkiem. Na razie bezskutecznie. Spojrzałam w lusterko i zmieniłam pas, uprzednio włączając migacze. Jechałam właśnie do Waszyngtonu, aby spotkać się z Everettem Rossem w pilnej sprawie, która „nie jest na telefon".

-Halo? -Tony odebrał.
-No nareszcie, co tak długo? Dobra nie ważne, chciałam ci tylko przypomnieć, że jutro Pepper ma imieniny i musisz jej kupić prezent.- powiedziałam jedną ręką poprawiając kask na głowie i zmieniając bieg przyspieszyłam wyprzedzając inne auta.

-O mój Boże, naprawdę? -ten to ma wspaniałą pamięć. -Dzięki, że mi przypomniałaś, zabiłaby mnie jakbym jej nic nie kupił.-zaczął szybko mówić -Naprawdę jesteś moim aniołem stróżem. Najpierw rocznica teraz to... Co ja bym bez Ciebie zrobił, dziękuję! -po czym dodał -Co to za hałas, jedziesz gdzieś? -spytał zmieniając temat. Mogę się założyć, że właśnie podrapał się po tej swojej Starkowej bródce. Uśmiechnęłam się.

- Jadę do Rossa do D.C. Powiedział, że pilnie mnie tam potrzebuje.-ktoś nagle zatrąbił za mną. Spojrzałam w lusterko i zobaczyłam czarnego mercedesa. Kobieta prowadząca go gestykulowała do mnie i krzyczała coś, ale nie mogłam usłyszeć co.

-Kupię jej coś specjalnego -powiedział Tony po drugiej stronie -Ooo to może tym razem to ty coś przeskrobałaś, co? - zaśmiał się. Prychnęłam.
-To ty tu jesteś Pan kłopot Tony.
-pff, wypraszam sobie. Dobra aniołku zadzwoń potem i powiedz co chciał, a ja lecę po prezent. Ciao -rozłączył się, a ja uśmiechając się pod nosem wyrównałam z mercedesem. Pokazałam kobiecie, żeby opuściła okno. Wyglądała jakby zaraz miała zejść na zawał. Chyba nie spodziewała się, że do niej podjadę. Podniosłam szybkę od kasku i spojrzałam na tył jej samochodu. Uśmiechnęłam się do małej dziewczynki i jej pomachałam, a ona mi odmachała.

-Wszystko w porządku proszę Pani? - Spytałam kobietę i spojrzałam czy jadę na tym samym pasie co ona i czy nie stwarzam niepotrzebnego zagrożenia.
- Ze mną wszystko w porządku, przepraszam, rozmawiałam z mężem przez telefon na głośniku, a ten idiota zaczął przeklinać. -spojrzałam na nią. Czyli to nie na mnie krzyczała. Uśmiechnęłam się. - A ja nie chciałam, żeby Susan to słyszała więc zatrąbiłam, żeby to zagłuszyć, przepraszam nie chciałam Cię zdenerwować. -mówiła strasznie szybko, tak szybko, że połowy z tego, co mówiła nie byłam w stanie zrozumieć. Machnęłam ręką, żeby przestała mówić.
-Wszystko w porządku proszę Pani. Rozumiem, mężowie potrafią zdenerwować i nic się nie stało. Bezpiecznej podróży i miłego dnia. -Powiedziałam machając do Susan i do kobiety która się uśmiechnęła i podziękowała, spojrzałam przed siebie i przyspieszyłam zostawiając kobietę w tyle. Opuściłam szybkę i pojechałam dalej w stronę Waszyngtonu.

/////////////////////////////////

Ujrzałam wielki rządowy budynek D.C. i zaparkowałam pod nim. Zdjęłam rękawiczki i kask i zostawiłam je przy motorze. Chyba nikt ich tu nie ukradnie. Spojrzałam w górę chcąc dostrzec okno Rossa. Nie widziałam go w nim. Mogę śmiało stwierdzić, że ten budynek za każdym razem mnie przytłacza. Jego wielkość, ludzie w nim pracujący, wszystko. Westchnęłam i weszłam do budynku. Podeszłam do żołnierza przy bramce i skinęłam mu głową pokazując identyfikator. Oddałam kluczyki broń, telefon, słuchawkę i inne drobiazgi z kieszeni do specjalnego pudełka i przeszłam przez bramkę. Odebrałam wszystko i schowałam z powrotem broń do kabury pod kurtką i resztę rzeczy do kieszeni. Wsiadłam do windy i wcisnęłam odpowiedni guzik. Kiedyś to grali muzyczkę w windzie, pomyślałam.
Wysiadając z windy zobaczyłam Rossa rozmawiającego z kimś pod swoim gabinetem. Zaczęłam iść w ich stronę powolnym krokiem. Nie chciałam im przeszkadzać. Spojrzałam na mężczyznę, z którym rozmawiał Everett. Był wysoki, czarnoskóry i dobrze zbudowany. Po jego ubraniach domyśliłam się, że pochodzi z Wakandy. Odkąd zaczęli się udzielać często można kogoś stamtąd spotkać. Stanełam w bezpiecznej odległości i rozejrzałam się po korytarzu, nikogo poza naszą trójką nie było tutaj. Poprawiłam kurtkę, bo zaczęły mnie swędzieć plecy. Pewnie od skrzydeł. Dawno ich nie używałam. Nie lubie ich używać ani pokazywać. Wszyscy myślą, że są one „darem od Boga", a nie myślą o tym, jakie mogą być niebezpieczne i jak ciężko jest nad nimi zapanować.

Whatever it takes / / B.BarnesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz