Chyba każdy miał kiedyś na biologii mikroskopy. Moja klasa również zalicza się do grupy „każdy", toteż pewnego pięknego, słonecznego dnia stłoczyliśmy się w ławkach w kilkuosobowych grupkach.
Ze wszystkich stron moją ławkę otaczali ludzie - ja, Emilia, Krzysztof i Karolina. Krew żaby zebraną pomiędzy dwoma szkiełkami przyjęliśmy z ogromnym entuzjazmem; na tyle dużym, że niemal wypowiedzieliśmy sobie wojnę o prawo do oglądania. Podczas tych bitew przekręcaliśmy wszystkie możliwe pokrętła.
Nareszcie resztki żaby wróciły do pudełka, a zastąpiła ją krew ludzka. Tym razem, chcąc nie chcąc ustaliliśmy demokratycznie kolejność, nieważne jednak, czyje oko przykładane było do mikroskopu - nie było widać nic. „Ciemność widzę, ciemność" pasowało jak ulał, bo nie widzieliśmy dosłownie ani kropeczki.
Oburzenie sięgnęło zenitu. Podstawka i obiektywy nie miały chwili wytchnienia, patrzące osoby miały już rozwichrzone włosy i dzikie spojrzenia, nic jednak nie wzruszało piekielnego urządzenia.
Podeszła nauczycielka. Przedstawiliśmy jej problem. Kobieta obrzuciła mikroskop fachowym spojrzeniem i momentalnie wystawiła diagnozę:
— Ależ wy lampki nie włączyliście!
![](https://img.wattpad.com/cover/144756759-288-k872412.jpg)