Ku zdziwieniu straży, Lance'a nie trzeba było specjalnie namawiać, by z nimi poszedł. Młody McClain wręcz wyrywał się do przodu, przez co zyskał wśród czterech rycerzy miano wariata. Oni jednak niczego nie wiedzieli, a Lance koniecznie musiał się dostać do zamku. Jak najszybciej.
Kiedy w końcu przekroczyli mury, szatyn zaczął nerwowo rozglądać się naokoło. Oczywiście dziedziniec świecił pustkami - zapewne każdy miał przydzieloną swoją porcję obowiązków, z której solidnie się wywiązywał. Lance jakoś nie wyobrażał sobie tego inaczej. Z oddali echem niósł się odgłos zderzających się ostrzy; gdzieś trenowali walkę. Ciekawe czy Shiro też tam był?
— Idź — usłyszał zza pleców i został brutalnie pchnięty do przodu. Przeklął cicho, gdy potknął się i prawie wywrócił, co jeden z rycerzy skomentował cichym parsknięciem.
— Chodzisz tak samo dobrze jak zabijasz?
Lance odwrócił głowę w jego stronę i zlustrował go wzrokiem. Wcześniej nie zwrócił na niego uwagi, zbyt zajęty myśleniem. Rycerz po jego lewej wyglądał na niedużo starszego niż on - ruda grzywka wystawała mu spod hełmu, a zielone oczy były pełne rozbawienia. Miał pociągłą, długą twarz i wąskie usta, oraz mlecznobiałą karnację. No i, oczywiście, piegi.
— Chodzę dużo lepiej niż zabijam — odparł Lance z uśmiechem.
— Więc dlaczego próbowałeś zabić księcia?
— A próbowałem?
— Na to wychodzi, patrząc na sytuację, w której się znajdujesz.
McClain zaśmiał się na te słowa.
— Wiesz, z doświadczenia powiem ci jedno - nie wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka.
— Ciekawe czy tak samo będziesz się śmiał jak zawiśniesz — warknął rycerz za jego plecami.
— Ciekawe czy będziesz taki pewny siebie jak się dowiesz, że nie zawisnę — odpowiedział mu na to, nie bacząc na konsekwencje. Dlatego nie zdziwił się, gdy poczuł okropny ból w okolicy łopatek, a potem wylądował na ziemi. Dwóch pozostałych mężczyzn zarechotało, a Lance zagotował się ze złości. Nie mógł jednak użyć magii - a przynajmniej nie teraz. Chwilę później rudzielec obok dźwignął go na nogi i zlustrował Lance'a zmartwionym spojrzeniem.
— Nie powinieneś denerwować Kaine'a — mruknął ledwo słyszalnie. — Nikt nie uprzykrzy ci życia tak jak on.
— Słyszałem, gówniarzu! — krzyknął mężczyzna. — Jeszcze słowo, a obiecuję ci, że uprzykrzę życie tobie!
Chłopak posłał Lance'owi przepraszające spojrzenie i nie odezwał się do niego przez resztę drogi.
⚜
— Wasza Wysokość, przyprowadziliśmy go tak jak rozkazałeś!
Kaine schylił się nisko i spuścił głowę w dół, a za nim pozostała trójka rycerzy. Lance postąpił tak samo, chociaż niechętnie - raz, że nie lubił, jak ktoś wymuszał na nim posłuszeństwo, dwa, że zawsze zachwycała go sala tronowa, a był w niej dopiero trzeci raz. Gdyby nie to, że siedzący na tronie Keith był wyraźnie nie w humorze, nie zastosowałby się do etykiety. Ale, ponieważ ostatnimi czasy zrobił co musiał, a w swój spisek wkręcił Holtów, którzy prawdopodobnie byli w podziemiach zamku, wolał nie ryzykować utraty głowy.
— Dziękuję, Kaine. — Keith wstał z tronu. — Możesz wrócić do swoich obowiązków. Reszta tak samo. Rozejść się.
— Ależ panie, ten chłopak... — zaczął brunet, jednak Kogane natychmiast mu przerwał.
CZYTASZ
⏸️ HURRICANE || Klance [ZAWIESZONE]
FanfictionKeith był jak ogień. Nieobliczalny, niepowstrzymany; niszczył wszystko co stawało mu na drodze nawet wbrew własnej woli. Lance był jak woda. Czasem spokojny, czasem burzliwy, przeważnie dziecinny; nie do końca zdawał sobie sprawę, że kto igra z ogni...