trzy-cztery..?

6K 326 259
                                    

08.05.2018r

Wiecie co, kochani czytelnicy?
Mam jakąś jazdę na dzieci i mpregi ostatnio.
Czujcie się ostrzeżeni, poniżej będzie słodko.

<<Trzy-cztery..?>>

Peter Parker był zdolnym studentem, który naprawdę nie wiedział jeszcze z czym chce związać swoje życie. Z fizyką, fotografią, nauką, byciem najdłużej jak zdoła "Bohaterem z sąsiedztwa"...?
Co do dalszej przyszłości naprawdę nie potrafił nic do końca postanowić, zmieniał plany dosłownie ciągle, ale tej bliższej wręcz przeciwnie.
Peter Parker był omegą.
Peter Parker był bardzo rozsądną omegą ponieważ jako bohater noszący maskę musiał pilnować się dużo bardziej niż większość ludzi. Dla dobra swojego i ogółu. Zwłaszcza swojego. I nie było w tym ani trochę przesady.
Nieostrożna omega z jego umiejętnościami mogłaby nieźle namieszać.
Nieostrożna omega mogłaby zostać poważnie skrzywdzona.

Kiedy pojawiły się pierwsze drobniutkie objawy jego stanu błogosławionego natychmiast je zauważył i wziął życie w swoje ręce bardziej niż kiedykolwiek. I szybciej niż ktokolwiek inny mógłby się zmotywować w jego sytuacji.
Złożył wniosek o rok przerwy na studiach; wziął swoje rzeczy i z mieszkania, którego adres różne osoby znały, przeniósł się bez ostrzeżenia w inne miejsce, o którym z kolei nikt jeszcze nie wiedział i nie powinien się dowiedzieć nazbyt szybko - dosyć w tej sprawie powiedzieć, że jego partner się ucieszył tak jakby dostał pod choinkę żywego jednorożca i słoik pełen  wróżek gratis; ograniczył wszelkie nadmierne wysiłki i kontakty z otoczeniem...
I starał się być spokojny, cierpliwy, mniej narwany niż wcześniej.
W ten sposób powinno być dobrze. Wszelkie poradniki dla przyszłych mam i instynkty absolutnie były za takim właśnie postępowaniem. Nawet jego partner to popierał, chociaż on przede wszystkim dlatego, że oznaczało to bardzo bardzo bardzo znaczący wzrost intensywności ich wspólnego życia prywatnego. Zamiast ciągle się mijać przez różne zobowiązania, nagle znalazło się przynajmniej po kilkanaście godzin dziennie i długie miłe noce, które mogli spędzać we dwoje. Bez pośpiechu, bez ostrożności, bez nerwów...

Przyzwyczajał się do dużego i dobrze wyposażonego mieszkania pełnego słodyczy, jednorożców i zdjęć jego szanownego tyłeczka powieszonych w losowych miejscach, których odnajdywanie w jeszcze bardziej losowych chwilach z reguły go zawstydzało. Czasem spał całe dnie, innym razem leżał na kanapie i (głaszcząc powoli rosnący brzuszek) oglądał telewizję, z nudów gotował obiadki jeśli nie czuł się akurat słabiej i kręcił z niedowierzaniem głową, gdy jego prywatny mężczyzna ochoczo nabywał coraz więcej ładnych ubranek dla dzieciątka, kompletnie nie zważając na to, że jeszcze nie znają płci. Pluszaków, lalek, kucyków oraz wszelkiej maści zabawek także przybywało.
Momentami nie był pewien czy bardziej się do swojego alfy kleił gdy miał ochotę na seks - a zaczął ją miewać dosyć często i w dosyć losowych chwilach (raz nawet w łazience w klinice, zaraz po wyjściu z gabinetu lekarza, gdzie miał kontrolę) - czy może jednak zaraz po wsadzeniu do przyszłego pokoju dziecięcego kolejnego mięciusiego pluszaka, którego wygląd, jego zdaniem, rozbroiłby stanowczy opór nawet najbardziej zimnego drania.

Pewnej pięknej środy spał sobie słodko, wygodnie zwinięty pod miękkim kocykiem, z twarzą przytuloną do koszuli, której partner nie zdołał mu odebrać gdy już została zawłaszczona... I nie miał nawet mglistych przeczuć co do ewentualnego produktywnego wykorzystania wolnego czasu. Było mu ciepło, miękko, poprzedniego dnia  przyszykował wielki garnek zupy, co pozwalało mu odepchnąć na bok wszelkie niepokojące, niemal kobiece, przeczucia... Nic tylko dalej sobie spać, ślicznie pachnieć i obejmować jedną ręką zaokrąglony brzuszek, w którym rozwijało się jego słodkie maleństwo...

...i wtedy rozległo się zdecydowanie zbyt głośne pukanie do drzwi, które kompletnie zakłóciło to idealne popołudnie.

Jego prywatny mężczyzna miał klucze i wolał wchodzić cicho, żeby go zaskakiwać w takich chwilach jak branie prysznica albo leżenie w samych majtkach (tudzież bez) w łóżku i płakanie przy oglądaniu komedii romantycznych, których tak naprawdę nie znosił. A skoro tak to z pewnością nie on czekał za drzwiami. Peter zawinął się ciaśniej w cieplutki kocyk i przytulił mocniej pachnącą intensywnie męskimi perfumami koszulę, zamierzając czekać aż natrętne pukanie zniknie, a on dalej będzie mógł sobie słodko spać.
Minęło dziesięć minut, piętnaście...
Peter wywlókł się z łóżka, wciągając na siebie nie swoją koszulę i owijając się kocykiem, a potem ruszył w stronę drzwi szurając nieznacznie dużymi bamboszami z pomponami wielkimi jak piłki do tenisa. W drodze przystanął, wybrał numer partnera na komórce leżącej zazwyczaj na stoliku w salonie i rozłączył się po pierwszym sygnale.
Awaryjny alarm to awaryjny alarm. Musiał być wyraźny nawet jeśli miałby się okazać później zbyt pochopny.
Skoro już zatrzymał się na chwilę to rozważył, czy otwieranie to dobry pomysł, a potem, gdy drzwi zaczęły niebezpiecznie drżeć, westchnął ciężko i sięgnął do klucza, przekręcając go powoli.
Nie miał ochoty patrzeć jak drzwi zamieniają się w drzazgi. Naprawdę je lubił.
Tak jak podejrzewał. Na progu nie czekał jego facet. Ani sąsiadka z góry chcąca pożyczyć szklankę cukru, ani dostawca z kwiaciarni z wielkim bukietem dziwacznych kwiatów w nienaturalnym neonoworóżowym kolorze, których podziwianiu nie podołałaby nawet najbardziej zafascynowana księżniczkami mała dziewczynka. Choćby nawet miała daltonizm czy jakąś inną wadę wzroku, pomijając naturalnie ślepotę.
- Pan Stark? - zapytał, tocząc pełnym niedowierzania wzrokiem po twarzach cisnących mu się uparcie w pole widzenia.
Tony Stark.
Steve Rogers.
Bruce Banner.
Natasza Romanoff.
Więcej ludzi już się chyba nie dało sprowadzić w jedno miejsce w taką śliczną, senną środę, gdy jedyna osoba, którą chciałby zobaczyć była na zleceniu i powinna wrócić dopiero wieczorem.
Dobrze, że nie było jeszcze Thora i Bartona, bo wtedy Peter naprawdę poczułby coś w rodzaju urazy. Bo co innego mogłaby czuć przyszła mamusia, zgodnie z instynktami szykująca sobie bezpieczne miejsce do życia ze swoim maleństwem i jego ojcem, gdy nagle na progu pojawiało się kilku nadmiernie przewrażliwionych superbohaterów?
- Mówiłem wam, że znajdę dzieciaka! - stwierdził triumfalnie Stark, odwracając się do Rogersa jakby "wam" odnosiło się do "tobie".
- Co tu... Robicie? - zapytał, ściskając mocniej ręką materiał kocyka z My Little Pony, którym się owinął, żeby nie prezentować się ewentualnemu "listonoszowi" od pasa w dół osłonięty tylko  trochę za dużą koszulą.
- Jak to co? - Natasza wbiła w niego bardzo bardzo uważne spojrzenie. - Chcemy się dowiedzieć co nasz mały Spider-Man robi w mieszkaniu zarejestrowanego w kilku miejscach  płatnego mordercy, Wade'a Wilsona - poinformowała.
Peter jęknął, przecierając wolną ręką twarz.
- Wejdźcie - mruknął, nie mógł przecież rozmawiać z nimi o takich rzeczach częściowo w korytarzu...
Owinięty w kocyk zaprowadził ich do salonu.
Było to naprawdę wyjątkowe miejsce. Spore pomieszczenie z jasnoróżowymi ścianami, w którym stały szara kanapa i dwa błękitne fotele; na jednym leżały rzeczy należące do jego skromnej osoby, takie jak dwa zapasowe kocyki, poduszkowe serduszko i zabawki związane z siecią Spider-Mana, które ciągle dopracowywał, a na drugim gazetki z seksownymi ciuszkami możliwymi do zamówienia, kilka pluszowych jednorożców różnej wielkości i cztery albo pięć satynowych kolorowych sukieneczek z koronką (w jego rozmiarze). Na przeciwko kanapy na ścianie wisiał płaski telewizor, a między nim i kanapą stał niewysoki stolik zawalony różnymi pudełeczkami ze słodyczami, innymi gazetkami i w ogóle bałaganem. To tam leżał telefon, którego Peter wcześniej używał.
- Rozgośćcie się - westchnął, bo tak nakazywały zasady gościnności i dobrego wychowania, które zawsze wpajała mu ciocia.
Kiedy już wszyscy chętni na to usiedli, w czego wyniku Tony Stark, Steven Rogers i Bruce Banner zajęli kanapę, a Natasha stanęła blisko, atmosfera w mieszkaniu zgęstniała dosyć konkretnie.
- Może chcielibyście coś wypić? - przełknął ciężko ślinę, miętosząc palcami miękki koc. - Wodę, herbatę, soczek poziomkowy?
Czuł się... Źle.
Takich kolesi z domu powinien Wade przeganiać, a nie on. To Wade był mistrzem strzelania i zabijania, i przepędzania też.
- Nie wykręcaj się, Spider-boy - Stark westchnął, patrząc na niego bardzo uważnie. - Myślisz, że to śmieszne? Jednego dnia Spider-Man skacze po dachach, a następnego znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Okay. Bohaterzy są i czasem muszą zniknąć, świat to przeżyje, chociaż będzie tęsknił. Ale Spider-Man to przecież Peter Parker, młody chłopak. Wiesz jak się Steve przejął, gdy okazało się, że zniknąłeś z uczelni, mieszkania i tak dalej, nikomu nic nie mówiąc? Wszyscy się przejęli! Myśleliśmy, że cię coś zeżarło!
- Ja tylko... Ten... Tego... - zaczął się jąkać, szukając wymówki. - Musiałem... Odpocząć od pewnych rzeczy - przełknął ciężko ślinę.
- Mogłeś nam powiedzieć! - oznajmił poważnie Kapitan, wbijając w niego pełne wyrzutu, niemal rodzicielskie, spojrzenie.
- Nie mogłem - zaprotestował trochę piskliwie.
- Dlaczego?
Cholera. Siedzieli właśnie w salonie pary czekającej na narodziny dziecka, gdzie walały się pluszaki i seksowne ciuszki, ale nic nie ogarniali.
Jak miał im dosadniej przekazać, że jest w związku z rzeczonym zarejestrowanym płatnym zabójcą, Wadem Wilsonem, przed którym prawie wszyscy go ostrzegali?
Stał przed nimi owinięty w kocyk w kucyki, do cholery!
- Pójdę zaparzyć herbaty - stwierdził nerwowo, ruszając w stronę kuchni.
- Mowy nie ma! - Natasza chwyciła go za koc.
Peter pisnął, spanikowany, ale nie zdołał zachować swojego okrycia. Już po chwili stał w miejscu czerwieńszy niż czerwony na twarzy. Miał na sobie wielkie bamboszki i za dużą koszulę, ale i tak było widać  wyraźnie zarysowany już brzuszek. O ile ktoś zdołał oderwać wzrok od pokrytej malunkami szyi i spojrzeć w dół.
- Chyba musimy bardzo poważnie porozmawiać, młodzieńcze - poinformował Stark, który ocknął się ze zdumienia pierwszy. Zaczął się podnosić powoli z miejsca i Peter instynktownie cofnął się, opierając plecami o blat, który oddzielał salon od kuchni.
- O czym rozmawiać? - obciągnął koszulę żeby się nie podwijała, bo gołe ciałko to mógł prezentować tylko przed swoim prywatnym mężczyzną i lekarzem, ale to także pod opieką swojego prywatnego mężczyzny. - Jestem dorosły i nie przypominam sobie żebyśmy byli spokrewnieni albo coś takiego - zauważył dzielnie.
- Peter, znajdujesz się w mieszkaniu psychopaty - zauważył ostrożnie Steve.
- Swojego partnera - poprawił go. - Własnego, niezastąpionego.
- Psychopaty - dodała bezlitośnie Natasza.
- Ja i nasze maleństwo jesteśmy bezpieczni - stwierdził natychmiast. - Wam nic nie gwarantuje - dodał.
- Spider-boy...
- Nie zrozumiecie - zaczął, gotów cisnąć w ich stronę koszykiem z jabłkami, który stał na wyciągnięcie ręki. - To było nie do uniknięcia. Absolutnie nie. Dłużej byśmy nie wytrzymali... To... Za skomplikowane dla zwykłych ludzi.
Zapomniał o Bannerze.
- Osoby, które z jakiś przyczyn ulegną mutacji funkcjonują na innych zasadach, Tony - odezwał się Bruce, podnosząc się z miejsca. W pomieszczeniu zapadła niespecjalnie przyjemna cisza, chyba gorsza od tej wcześniejszej. Naukowiec podniósł z ziemi kocyk w kucyki i podszedł do Petera, podając mu go żeby mógł się znowu okryć. - Zrób sobie herbaty albo nalej jakiegoś soku, proszę - powiedział, z cichym westchnieniem. - A ja spróbuję im wyłożyć sprawę.
Peter odetchnął z ulgą, otulając się kolorowym materiałem i okrążając blat kuchenny. Tak. Powinien wypić coś słodkiego. Miał ochotę na herbatę malinową i dużo cukru.
Bardzo dużo.
Stał w bezpiecznym miejscu zasypując połowę kubka z Kubusiem Puchatkiem rzeczonym cukrem, gdy Banner wziął się za tłumaczenie rzeczy, w które prawdopodobnie jeszcze nigdy żadnego ze swoich przyjaciół nie wtajemniczał.
O ile ciąża Petera nie była dziwna bo przecież był omegą, o tyle Stark, Rogers i Romanoff nie mieli pojęcia jak silne przyciąganie łączyło jego i Wilsona.
Byli ludźmi, a nie mutantami.
Nie rozumieli, bo ich funkcjonowanie wiązało się z mniejszą ilością komplikacji.
Nie mieli tej jednej osoby, która była ponad wszystkie. Wyczuwali feromony, a niektóre sprawiały że tracili głowy, ale prawda była taka, że mogli sami wybrać sobie alfę czy omegę spośród grupy iluś przyjemniejszych w "zapachu" osób.
- Mutanci nie działają jak zwyczajni ludzie - kontynuował swój wywód Banner. - Nie ważne jak mutacja się stała... My mamy tylko jedno dopasowanie. Skoro Peter jest z Wadem Wilsonem to znaczy, że są sobie przeznaczeni definitywnie i nierozerwalnie.
Steven przełknął ciężko ślinę. W pewnym sensie uległ czemuś na kształt mutacji, ale nie zauważył, aby miało to jakiś wpływ na niego. Przecież wiele osób go interesowało i przyciągało, ale nie czuł się nigdy do nikogo odgórnie przywiązany. No, może poza Buckym Barnesem, ale to... Ale...
- Boże - wyjąkał po chwili oszałamiającej wewnętrznej burzy. - Naprawdę jesteś z Wadem... Ty i on... Tak na sto procent?
Peter przerwał chuchanie na parę ulatującą ponad wyjątkowy napój, którego pięćdziesiąt procent stanowił czysty cukier.
- Jesteśmy z maleństwem bezpieczni - powtórzył, głaszcząc instynktownie jedną dłonią swój brzuch. Koc prawie zjechał mu na ziemię. - Wade nigdy nie zrobiłby nam nic złego. Nie może. Uwielbia nas - zadowolony uśmiechnął się mimowolnie.
- A żebyś wiedział, że uwielbiam. Bardziej niż jednorożce nawet - akurat ten moment rozmowy wybrał sobie Wade Wilson, aby wkroczyć do mieszkania ubrany w drogi garnitur i z uniesioną nieufnie bronią, która w pierwszej kolejności wycelował w czoło Starka. Anthony wyglądał na naprawdę zrezygnowanego takim powitaniem.
Najwyraźniej nie pierwszy raz ktoś planował ćwiczyć celność na jego głowie.
- Wade~
Zachwycony Peter okrążył kuchenny blat, heroicznie porzucając ciążący lekko kocyk i podszedł szybko do Wilsona, aby wtulić się w niego z siłą podekscytowanego szczeniaczka.
Starszy wyszczerzył się zadowolony, obejmując go wolną ręką i przyciągając do siebie blisko. Nachylił się, całując namiętnie miękkie, różowe usteczka partnera.
- Jak ci minął dzień, Pajączku? - zapytał lekko.
Bycie Starkiem było przereklamowane. Przyszedł bo się martwił, a teraz siedział jako cel dla broni, patrząc jak Parker i Wilson angażują się w swój pocałunek coraz bardziej i bardziej.
- Ekhem - Banner przełknął ciężko ślinę. - Czy moglibyście oszczędzić... Pewnych rzeczy?
- No tak, mamy gości - Wade skrzywił się, chwytając mocno jedną ręką partnera i podsadzając na swoje biodro. Peter otoczył go ochoczo rękoma i nogami,  mrucząc cicho z zadowolenia. - Wypierdalać zanim wpakuje każdemu po kolei kulkę - warknął, szczerząc się diabelsko i przechylając głowę lekko w bok, jakby zastanawiał się czy już teraz nie potraktować Anthonyego jako przykładu i nie strzelić od razu.
- Następnym razem przyniosę ci jakieś czekoladki, Peter - rzucił Banner, wychodząc jako pierwszy z kolei.
- Następnym razem nie zwalaj się mojemu Pajączkowi na głowę gdy nie ma mnie w domu - zawołał za nim Wilson, chociaż odwiedziny Bruce'a akurat najmniej by mu przeszkadzały z wszystkich możliwych opcji.
Lubił Hulka. Zielonego. Wkurwiać szczególnie.
Steve był wciąż bardzo przejęty, gdy wychodził, na wszelki wypadek i dla bezpieczeństwa trzymając Tonyego blisko siebie.
- Na razie, Spider-boy. Masz na siebie cholernie uważać! I... I zadzwonić gdy będziesz wiedział czy zostanę wujkiem chłopca, czy dziewczynki!
Wade zatrzasnął drzwi i odłożył pistolet na szafkę nocną.

MÓJ Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz