7.

1K 125 2
                                    

 Mój pomysł na rozruszanie studentów z opornej grupy okazał się strzałem w dziesiątkę. Nieobecności na zajęciach prawie się nie zdarzały, a aktywności studentów mogliby mi pozazdrościć wszyscy koledzy z katedry. 

 Młodzież nie tylko czytała polecone przeze mnie artykuły i fragmenty fachowej literatury, ale i organizowała akcje charytatywne, wyjścia do placówek opiekuńczych, warsztaty dla innych grup.

 Byłem tak dumny z mojego autorskiego programu, że wysmarowałem artykuł do pisma branżowego. Kilka dni wahałem się, czy coś z nim zrobić, ale w końcu podsunąłem go szefowej i kolejny tydzień czekałem na jej recenzję. Stres był niemały, nie powiem, lecz wreszcie Sikorova przyszła do mojej sali ze znajomym skoroszytem w ręce.

 — Doktorze Wrocki, mnie się to bardzo podoba! — wykrzyknęła z niemal niesłyszalnym czeskim akcentem. Gdybym nie wiedział, skąd pochodzi, złożyłbym to na indywidualny sposób mówienia.

 Obdarzyłem ją niepewnym uśmiechem.

 — Naprawdę, świetne. Na marginesie napisałam kilka uwag, proszę o wprowadzenie poprawek i zaraz wysyłam to do wydawnictwa naszego uniwersytetu.

 Spojrzałem na kartki poznaczone jej czerwonym długopisem, tym samym dla studentów i pracowników. W starciu z profesor Michalą Sikorovą i jej krwistym pisakiem nie było równych i równiejszych. Był jak skalpel: potrafił zadawać śmiertelne rany, ale i naprawiać to, co było do naprawienia. Miałem nadzieję, że będę tym drugim przypadkiem.

 — Chciałabym też, żebyś poprowadził mini konferencję dla naszych pracowników naukowych na ten temat. Może ktoś jeszcze się zainspiruje i podchwyci temat — dodała, zerkając na mnie poważnie znad okularów.

 W związku też mi się układało. Spotykaliśmy się kilka razy w tygodniu po zajęciach, zawsze u niej w mieszkaniu. Nie za każdym razem kończyło się to seksem, często po prostu spędzaliśmy miło wieczór, bawiąc się z Leosiem, później razem go kąpiąc i kładąc spać. Ja czytałem mu bajkę, Nadia przystawiała go to do jednej, to do drugiej piersi i, gdy on zasypiał, my prowadziliśmy długie rozmowy o wszystkim. 

  — Ta menda mogłaby nauczyć się wreszcie sprzątać zabawki — szepnęła dziewczyna, odkładając śpiącego już malca do łóżeczka. Uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami, gdy potknęła się o jakiegoś pluszaka i ostrożnie omijała grającą książeczkę, żeby nie stanąć na nią stopą.

 — Wiesz, co jest najlepsze w byciu na wózku? — zagadałem z innej beczki, kiedy już zamknęła drzwi sypialni.

 — Co? — spojrzała na mnie, marszcząc brwi. Miała na sobie tylko koszulkę na ramiączkach i króciutkie spodenki od dresu. Słaba lampka za jej plecami rozświetlała nieco rozburzone, jasne włosy i rysowała idealny — nie za szczupły, nie za gruby — kształt ciała. Słowem, Nadia była po prostu piękna, taka naturalna, bez makijażu, wyszukanych kreacji (czy też, jak zwykła gadać prześmiewczo moja mama: kreatur) mody, bez odchudzania się czy powiększania tego i owego. Tamtej wiosny była dla mnie Wenus, rodzącą się z fal morskich, Eurydyką, za którą poszedłbym nawet do piekła; była moją Julią.

 — To, że nie nadepniesz na klocek LEGO — odpowiedziałem, a ona parsknęła śmiechem, zasłaniając sobie usta smukłą dłonią, by nie obudzić synka. — I może jeszcze to, że możesz wziąć na litość piękną studentkę, zbajerować "O, jakimże ja jestem biednym kaleką" i ją przelecieć — mruknąłem jej do ucha, gdy pociągnęła mnie w kierunku kanapy.

 Popchnęła mnie ze śmiechem, kiedy się przesiadałem. Upadłem na podłogę, a ona, zamiast panikować, rzuciła się na mnie i zaczęła łaskotać. Chichotałem tak bardzo, że nie potrafiłem się ruszyć, a co dopiero podnieść. Wyciągnąłem więc przed siebie ręce, by się bronić. Z tyłu naturalną fortecę stanowiła kanapa.

 Nasze piski i śmiechy musiały być głośniejsze, niż przypuszczaliśmy, bo usłyszeliśmy głośny płacz z pokoju Leosia. Nadia zerwała się z podłogi i pobiegła do niego, a ja wziąłem kilka głębokich wdechów, by doprowadzić serce do normalnego rytmu, po czym się podciągnąłem i usiadłem na sofie.

 Uśmiech zamarł mi na ustach, gdy odwróciłem się i dostrzegłem ją, stojącą bezradnie, z małym na rękach i obłędem w oczach.

 — Kurwa, Ksaw, tam była osa! On nie oddycha... — Głos jej się załamał. Zsunąłem się z powrotem na podłogę i doczołgałem kawałek.

 — Kładź go tu — poleciłem, niemal na nią krzycząc. 

 — On nie może umrzeć — załkała. — Nie mój synek.

 — To rób, co mówię! — warknąłem. Wreszcie się ruszyła i położyła obok mnie chłopca. Miał nienaturalnie sine wargi i opuchniętą twarz oraz szyję. Nie wyglądał już słodko, lecz upiornie.

 Przyłożyłem mu ucho do ust. Rzeczywiście, nie słyszałem ani nie czułem oddechu, a jego tak krucha i drobna klatka piersiowa nie unosiła się. Zdarłem z niego piżamkę i objąłem jego maleńkie usta i nosek swoimi wargami, aby wykonać podtrzymujące życie wdechy.

 — Dzwoń na pogotowie — rzuciłem, zaczynając uciski, a stojąca bezradnie Nadia ocknęła się. — Dziewięć dziewięć dziewięć. Powiedz, że roczny chłopczyk miał wstrząs anafilaktyczny i nie oddycha, że wykonujemy resuscytację. Nie zapomnij podać adresu!

 Pięć. Sześć. Siedem. Mały, żyj. Osiem. Dziewięć. Boże, co takie dziecko zawiniło. Dziesięć. Jedenaście. Dwanaście. Trzynaście. Wrocki, skup się i walcz o niego z całych sił.

 — Adrenalina? — rzuciła Nadia znad słuchawki głosem pełnym nadziei i zorientowałem się, że mówi do mnie.

 — Nie... Mamy... — wydyszałem między jednym uciśnięciem, a drugim.

 Czułem, że ramiona odmawiają mi posłuszeństwa, że częściowo niesprawne ręce szybko słabną i więdną. Jeszcze nigdy tak nie nienawidziłem swojego kalectwa, jak w tamtej chwili. Myśl, że mógłbym przez ograniczenia swojego ciała nie uratować tego chłopca, że przez głupi wypadek zaraz zgaśnie mi na rękach roczne dziecko... Nie przeżyłem nigdy czegoś gorszego.

 — Umiesz... uciskać... klatkę... niemowlaka? — zagadałem do Nadii, widząc, że skończyła rozmowę z dyspozytorem. Pokręciła niepewnie głową. — To się przypatrz... bo ja nie dam dłużej rady... Jak zacznę wdechy... To go przejmiesz...

 Nachyliłem się do ust chłopca, dzieląc się z nim oddechem. Chętnie oddałbym mu go całkowicie, gdyby tylko to miało go uratować. Nadia uklękła na podłodze i zaczęła naśladować moje ruchy.

 — Głębiej. Nie bój się, najwyżej połamiesz mu żebra, lepsze to, niż śmierć. Troszkę szybciej. Tak jest dobrze. Uciskaj cały czas, ja będę robił wdechy — instruowałem ją, starając się mówić najspokojniej, jak potrafiłem. — Wszystko będzie dobrze, tylko musisz się postarać... Chyba słyszę sygnał karetki, zaraz mu pomogą, tylko uciskaj.

 Kiedy dwóch panów w neonowo pomarańczowych strojach przejmowało od nas Leosia, byliśmy cali mokrzy, pot mieszał się ze łzami. Po podaniu adrenaliny, zabrali malucha do ambulansu, a ja przytuliłem roztrzęsioną Nadię, obiecałem wszystko pozamykać i przyjechać za chwilę do szpitala, i usiadłem na wózek. Rozsypywałem się w środku, patrząc na Leona na noszach, na zapłakaną mamę obok niego, na zatrzaskujące się drzwi, zabierające mi rodzinę sprzed oczu. Moją rodzinę — czułem głęboko w sercu.

Miłość kredą pisana ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz