Tak jak się spodziewałem, Nadii znów przydarzyła się nieobecność. Zazwyczaj odrabianie wyglądało tak, że zainteresowany przychodził na mój dyżur i przez czterdzieści pięć minut wałkował ze mną tematy omawiane na zajęciach, musząc się wykazać wiedzą i znajomością literatury większą, niż jego koledzy.
Grupa dziewczyny była jednak wyjątkowo sympatyczna, zgrana i aktywna, umówiłem się więc z nimi, że jeśli ktoś nie ma ochoty na tradycyjną formę zaliczenia, może wpaść na trening rugby mojej drużyny w czwartkowy wieczór, popatrzeć i trochę pomóc. Cieszyłem się, bo studenci chętnie korzystali z tej możliwości, ba, wprawili mnie w szok, przychodząc regularnie na treningi, nawet, gdy nie mieli nic do odrobienia!
Nadia też się na to zdecydowała i tuż przed siedemnastą stanęła niepewnie w drzwiach hali z wózkiem dziecięcym. Rozglądała się, więc pomachałem do niej. Ruszyła w moją stronę.
— Bardzo przepraszam, doktorze, nie miałam go z kim zostawić. — Wyglądała na naprawę speszoną, więc machnąłem uspokajająco ręką.
— Bobasy na treningach to norma. Zaraz pewnie przyjedzie Tomek z żoną i Tosią, to Leoś będzie miał panienkę do podrywania. — Puściłem do malca oczko. — Tosia co prawda tylko czworakuje, ale i tak możemy im urządzić wyścigi.
Stanęła, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
— Jeśli mógłbym cię prosić, to pomóż Wiesiowi ubrać rękawiczki, bo pan Zygmunt składa już wózki.
Wiedziałem, że przez przykurcze w palcach ubranie Wiesiowi rękawiczek nie było sprawą prostą, ale po pierwsze, chciałem ją czymś zająć, a po drugie — hej, nikt nie obiecywał, że będzie prosto, w końcu to jest na zaliczenie.
Jakoś tak się złożyło, że zajęcia dla Nadii znajdywały się same. Gdy ubrała rękawice Wieśkowi, poprosił ją jeszcze o zaklejenie ich taśmą. Później pomogła Zygmuntowi przesadzić dwóch zawodników z wózka aktywnego na rugbowy, tu wyciągnęła coś z torby, tam napełniła bidon z wodą. Ja tymczasem wziąłem Leona na kolana i z zachwytem przyglądałem się, jak chłopiec przekłada kartki w książeczce. Może takie spoufalanie się z potomkiem uczennicy ktoś uznałby za niestosowne, ale ja nie widziałem wtedy w tym nic złego.
— Ma pan dzieci? — zagadała, gdy Wiesio już prowadził rozgrzewkę, a pan Zygmunt, skończywszy robotę, wyszedł na papierosa.
— Nie mam. — Ukryłem twarz w dłoniach, udając, że robię "akuku", by nie widziała, ile bólu zadało mi to pytanie. — Nawet gdybym chciał, do tanga trzeba dwojga, a potencjalnej mamy brak — roześmiałem się sztucznie.
— Widzi pan, panie doktorze, u mnie też niby taty brak, a dziecko jest. — Zamyśliła się.
— Doktorem jestem tam, na uczelni. Tutaj możesz do mnie mówić po imieniu, Ksawery — rzuciłem.
Zapatrzyła się na zawodników. Przyglądała się, jak robią skłony, zbierają piłkę na koło i podają do siebie nawzajem.
— Oni wszyscy są po wypadkach.
— Tak, u nas w drużynie wszyscy. Przeważnie po urazie rdzenia w odcinku szyjnym, mają niedowład tak nóg, jak i rąk.
— A pan?
Zmarszczyłem brwi, zaskoczony jej poufałością. A z drugiej strony, sam przed chwilą kazałem do siebie mówić po imieniu. Dziewczyna tylko była ciekawa, jak większość osób, które spotykałem, w dodatku miała odwagę zapytać.
— Ja też jestem po wypadku — pomachałem na wpół niewładną dłonią. Nie odwróciła wzroku, przeciwnie. Przyglądała się szczupłym, lekko przykurczonym mimo codziennych ćwiczeń palcom z zafascynowaniem.
— Opowie mi pan o nim? Oczywiście jeśli to nie problem — zreflektowała się.
— Nie ma za dużo do opowiadania. Byłem młody i przekonany, że jak mam pierwszeństwo, to chroni mnie jakieś magiczne pole siłowe. Wjechałem na przejazd dla rowerów, mając zielone światło, i już z niego nie zjechałem, bo kierowcy busa się śpieszyło.
Wciągnęła gwałtownie powietrze, wyobrażając sobie zapewne to, co opisywałem. Ja tymczasem wydałem drużynie kolejne polecenia.
— I co, ciężko było sobie przestawić życie po wypadku? — drążyła dalej, autentycznie zaciekawiona.
— No... Trochę — przyznałem, wzdrygając się na samą myśl. — Człowiek musiał się nauczyć wszystkiego od nowa. Ale moje kalectwo już jest pełnoletnie, osiemnastkę ma za sobą — zaśmiałem się. — i umiem z nim żyć na satysfakcjonującym poziomie.
— Podziwiam pana. No wie pan, że nie zamyka się pan w czterech ścianach i nad sobą nie użala, tylko wychodzi pan do ludzi, prowadzi drużynę, zrobił pan doktorat i chce pan nas uczyć.
Wzruszyłem ramionami, nie wiedząc, co powiedzieć. Zawstydziła mnie, ale i zastanowiła. Mój sposób na ogarnięcie życia na wózku wydawał mi się tak naturalny, jak oddychanie, na swojej drodze — w drużynie, na zawodach, na różnych obozach — spotykałem tylko osoby podchodzące do tego tak samo, jak ja. Niby gdzieś tam z tyłu głowy miałem wiedzę, że istnieją osoby zamykające się po utracie sprawności w swoim pokoju i co najwyżej wylewające żale przez klawiaturę, ale nigdy nawet przez myśl by mi nie przeszło, że mógłbym być jednym z nich.
Na szczęście nie musiałem udzielać odpowiedzi, skupiłem się na drużynie i wydawaniu poleceń tym moim kochanym, aktywnym połamańcom.
— Jedzie pan ze mną? — zagadała Nadia, ubierając Leosia. Zastanowiłem się. Niby przyjechałem tu z panem Zygmuntem i jego synem, oni też zazwyczaj odwozili mnie do domu. Z drugiej jednak strony musieli nadrabiać drogi, by podwieźć mnie pod moją kamienicę, a Nadia nie.
— W sumie to chętnie — przyznałem i machnąłem do Zygmunta, że mogą iść beze mnie. — Dobrze, że masz takie duże kombi. Nie do każdego auta zmieszczą się dwa wózki i jeszcze fotelik — zagadałem, siedząc już na tylnej kanapie i gilgocąc Leona, przypiętego tyłem do kierunku jazdy obok mnie.
— Miałam plan, żeby tych fotelików z czasem było więcej, ale chyba nic z tego nie będzie — wypaliła i natychmiast zamilkła, skupiając się na drodze. Postanowiłem tego nie komentować, by nie wchodzić na grząski grunt.
— Musimy kiedyś się zgadać i zobaczyć, w jakie dni kończymy razem zajęcia — uśmiechnęła się, przytrzymując mi wózek, gdy wysiadałem pod domem. Leon spał w najlepsze, w końcu było już po dziewiątej.
— Nie wiem, czy tak wypada... A zresztą, pogadamy po zajęciach, czy kiedyś. Dziękuję. — Przesiadłem się na wózek, narzuciłem kaptur i pomachałem jej na pożegnanie.
Z trudem pokonałem dość stromy, w dodatku nieodśnieżony podjazd, wtoczyłem się do mieszkania i się rozebrałem. Zamiast kurtki naciągnąłem wełniany sweter — na dworze temperatura spadła poniżej minus dziesięciu stopni, a ogrzewanie było drogie. Kiedy postawiłem zupę na gazie, do kuchni weszła mama.
— Co to za dziewczyna? — Założyła ręce na piersi.
— Studentka. Odwiozła mnie z treningu, bo miała po drodze — westchnąłem. Trochę głupio, że po czterdziestce i doktoracie wciąż jeszcze mieszkałem z mamusią. Jeszcze bardziej głupio, że musiałem się jej
tłumaczyć. No cóż, wiele jej zawdzięczałem.
— Mężatka? Widziałam dziecko z tyłu.
Moja mama mimo prawie siedemdziesiątki na karku miała sokoli wzrok. Szczególnie, gdy chciała się wtrącić w życie innych i podpatrywała kogoś, by się czegoś dowiedzieć. Do tego należała do osób bardzo religijnych i nie zniosłaby, gdybym był w grzesznym — w jej mniemaniu — związku.
— Aż dziwne, że nie dostrzegłaś obrączki na jej palcu. Nie powiem ci, bo zaraz polecisz ją oplotkować do sąsiadki — odgryzłem się i odwróciłem w stronę pieca. Usłyszałem kroki i trzaśnięcie drzwiami jej pokoju. Uśmiechnąłem się pod nosem.
CZYTASZ
Miłość kredą pisana ✓
RomanceDoktor Ksawery Wrocki to sześćdziesiąt kilo sympatii do życia i ludzi, posadzone złośliwością losu w wózku inwalidzkim. Wiecznie niedospany, wiecznie w niedoczasie, wiecznie z kilkudniowym zarostem - o ile to ostatnie w ogóle jest możliwe. Szczyptą...