Następnego dnia na uczelnię jechałem sam, ale pomiędzy zajęciami przyszła do mnie, rozpromieniona, i zamknęła za sobą drzwi do sali.
— Czujesz się już lepiej? — zapytała, zbliżając się do mojego biurka. Pokiwałem głową i sięgnąłem po gąbkę, by zetrzeć tablicę. Wyjęła mi ją z dłoni i zrobiła to za mnie.
— Wracasz dzisiaj znowu ze mną? — zadała kolejne pytanie, a ja znów przytaknąłem. — A wpadniesz po pracy do mnie dokończyć to, co wczoraj zaczęliśmy? — jej głos stał się cichszy i niższy, a ja poczułem przyjemne łaskotanie w lędźwiach.
Zawahałem się jednak. Wiedziałem, co moja zgoda będzie oznaczać. Że nie jest do końca etyczne, spać ze swoją uczennicą, chociaż przecież była już dorosła i decydowała sama za siebie. Może nie wylanoby mnie z pracy z tego powodu, ale gdyby charakter naszej relacji się wydał, prawdopodobnie spotkałby mnie ostracyzm ze strony kolegów. Tyle że Nadia przyciągała mnie jak magnes...
— Tak — głos odmówił mi posłuszeństwa, więc odchrząknąłem i powtórzyłem głośno i pewnie. — Tak.
Odwróciłem się i spojrzałem na nią, a ona z dumą odsunęła się od tablicy, pokazując swoje dzieło. Na świeżo startej, ciemnozielonej powierzchni widniał napis, nabazgrany na szybko białą kredą: "Kocham cię".
Uśmiechnąłem się głupio, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Widząc, że zbliża się pora kolejnych zajęć, postanowiłem się jednak odezwać.
— Mnie też na tobie zależy, ale zmaż to, proszę. — Przełknąłem głośno ślinę. — Tutaj jestem w pracy, a ty jesteś moją studentką. Nie chciałbym, żebyśmy afiszowali się z... Bardziej zażyłą relacją.
— Przepraszam, doktorku — zmieszała się i wykonała moje polecenie. Zamknęła jedno skrzydło tablicy i w rogu, malutkimi literami napisała te same słowa, po czym otworzyła je na powrót tak, że napis był ukryty od strony ściany. — Może być?
Uśmiechnąłem się w odpowiedzi i chwyciłem jej dłoń, by ją ucałować. Ledwo dotknąłem ustami jej miękkiej skóry, rozległo się pukanie do drzwi, więc puściłem ją w popłochu, by zawołać "Proszę". Studenci z kolejnej grupy. Zaprosiłem ich gestem do środka. Nadia skinęła mi grzecznie głową i wyszła, a ja poczekałem, aż młodzież zajmie miejsca.
Choć z tą grupą miałem zajęcia już drugi czy trzeci semestr, nie umiałem się skupić, a i oni byli wyjątkowo niemrawi. W efekcie nic nam się nie kleiło, zadawałem pytania trochę na siłę i dostawałem szczątkowe odpowiedzi. W połowie przerwałem, poirytowany tym, że nie wiedzą czegoś, co już przecież omówiliśmy kilka tygodni wcześniej.
— Czy mi się wydaje, czy wy stosujecie metodę "zakuć, zdać, zapomnieć"? — zapytałem, zdejmując okulary i pocierając oczy. Rozległy się nerwowe podśmiechujki, ktoś przytaknął z rozbrajającą szczerością. — Ludzie, przecież to było modne, jak ja byłem na studiach, czyli jeszcze przed wynalezieniem koła.
Rozluźnili się. Dobry wujek Wrocki rzucił suchym żartem, choć wcale nie było mi do śmiechu. Nie o taki efekt mi chodziło, gdy zarywałem noce, poszukując dla nich jak najciekawszych tematów i artykułów na zajęcia.
— To nie ma sensu. Idźcie na kawę, coś zjeść albo co tam macie do roboty. — Machnąłem ręką. — Ja coś dla was wymyślę na następny raz. Tylko proszę nie przychodzić bez odświeżenia sobie starych wiadomości! — ostrzegłem.
Tym sposobem załatwiłem sobie półtorej godziny czekania na Nadię. Zastanawiałem się chwilę, czy nie wrócić do domu samemu, ale skoro obiecałem jej spotkanie, postanowiłem zostać. Zjechałem windą na piętro, gdzie mieściła się kawiarenka, zamówiłem espresso i usiadłem przy oknie, odsunąwszy sobie wcześniej dość ciężkie krzesło. Wyciągnąłem z plecaka swojego notebooka, rozłożyłem go i zacząłem się zastanawiać, jak skłonić tę jedną grupę do systematycznego zdobywania wiedzy.
Przejrzałem kilka artykułów i podniosłem głowę, słysząc głośny śmiech. Obok przy stoliku grupka kilkorga studentów grała na telefonie w coś a'la szubienicę, wygłupiając się przy tym i zaśmiewając. Najpierw zganiłem ich w myślach za zbyt hałaśliwe zachowanie, ale potem zapaliła mi się w umyśle lampka.
Kiedyś byłem na konferencji, gdzie bardzo sympatyczny, zaangażowany i mądry profesor mówił, że ci młodzi ludzie, którzy przychodzą do nas na zajęcia, to pokolenie wszelakich gier. Że nie możemy tego zmienić, ale możemy wykorzystać. Zapisałem wtedy slajdy z jego prezentacji i ściągnąłem artykuły, o których mówił, powinienem je mieć na dysku, wystarczy wyszukać. Tylko w jakim języku?
To na pewno było za granicą, więc nie po polsku. To może po angielsku? Spróbowałem kilku słów kluczowych, pudło. W takim razie to musiał być niemiecki — więcej języków nie znałem na tyle biegle, by posługiwać się nimi na konferencjach.
Kilka minut później przeglądałem już materiały, zastanawiając się, jak to przełożyć na swoją pracę. Nawet nie zauważyłem upływu czasu. Uświadomiłem sobie, że czas kończyć, dopiero gdy usłyszałem za sobą jej głos.
— Ej, doktorku, siedzisz tu, czy jedziesz ze mną?
Musiała zauważyć mnie, przechodząc obok otwartych, dwuskrzydłowych drzwi, prowadzących do kawiarni. I całe szczęście, inaczej zaczytałbym się tak, że zapomniałbym iść na parking, a ona pomyślałaby, że ją wystawiłem.
W samochodzie ciągle myślałem o właśnie przeczytanych artykułach o gamifikacji nauki, a w mojej głowie rysowały się coraz to nowe pomysły.
— Wrocki, coś ty taki zamyślony? — Nadia odwróciła się do mnie. Jej dłoń zsunęła się z kierownicy i spoczęła na moim udzie. — Zastanawiasz się, co będziemy robić... Kurwa! — wykrzyknęła, patrząc z powrotem na drogę. Rozległ się głuchy odgłos uderzenia, a potem plaśnięcie ciała rowerzysty o asfalt, od którego zrobiło mi się słabo.
Nadia wyskoczyła z auta i pobiegła do podnoszącego się już chłopaka, a ja zaciągnąłem ręczny, o którym zapomniała, usiłując powstrzymać mdłości.
Pamiętałem każdy dźwięk, każdy zapach i każdy widok z tamtego dnia sprzed tylu lat.
Podobny huk, tylko potężniejszy, bo i uderzenie było silniejsze, podobne plaśnięcie, jakiś trzask, jakby ktoś łamał suchą gałąź — później okazało się, że to moje kości. Klakson, krzyki, wycie karetki.
Smród rozgrzanego asfaltu, zapach benzyny, dochodzący z auta znajdującego się zaskakująco blisko. Delikatna, metaliczna woń — moja własna krew, która rozlewała się po czarnej nawierzchni.
Połamany rower, który widziałem tylko kątem oka i zastanawiałem się, czy możliwa będzie naprawa, czy będę musiał kupić nowy. Dziura w drodze, zdarta gdzieniegdzie, czerwona farba, pokrywająca przejazd dla rowerów. Samochód, który we mnie uderzył, tak blisko, że mógłbym policzyć mikroryski na lakierze. Jacyś ludzie, nachylający się nade mną, zupełnie obcy, zdeformowani, jakbym patrzył z dna studni.
Wszystko słyszałem, mogłem wywąchać i zobaczyć... Ale nic nie czułem. Ani dotyku, ani ucisku, ani bólu, który przyszedł dopiero później, za to z ogromną mocą.
— Debil. — Nadia wsiadła za kierownicę i trzasnęła mocno swoimi drzwiami. — No po prostu debil! Czerwone światło go nie obowiązuje, bo się śpieszy do szkoły, gówniarz jeden. Dobrze, że nic mu się nie stało.
Powoli się uspokoiła, chłopak tymczasem szedł już na pewnych nogach, prowadząc pogięty jednoślad. Spojrzała na mnie.
— Doktorku, dobrze się czujesz? — zapytała z troską, dostrzegając mój pusty wzrok, wbity w tamten rower. Chyba domyśliła się, o co chodzi, bo pogłaskała mnie delikatnie po policzku. — Nie denerwuj się, wszystko jest w porządku. Myślę, że whiskey dobrze ci zrobi, a ja akurat mam w domu butelkę Ballantine's. — Puściła mi oczko. Ja również zacząłem się rozluźniać.
— To zaskakujące — zacząłem, siląc się na wesoły ton — ile szczegółów człowiekowi potrafi się przypomnieć po tylu latach przez jeden głupi incydent.
Pokiwała głową ze zrozumieniem i spojrzała w stronę, w którą odszedł potrącony na własne życzenie młodzieniec. Nie było go już widać, gdyż zniknął za zakrętem, więc odpaliła silnik i ruszyła.
CZYTASZ
Miłość kredą pisana ✓
RomantizmDoktor Ksawery Wrocki to sześćdziesiąt kilo sympatii do życia i ludzi, posadzone złośliwością losu w wózku inwalidzkim. Wiecznie niedospany, wiecznie w niedoczasie, wiecznie z kilkudniowym zarostem - o ile to ostatnie w ogóle jest możliwe. Szczyptą...