W rzadkiej chwili milczenia, Lexi i ja wyszłyśmy na zewnątrz i wolno szłyśmy w kierunku miejsca wypadku. Mój plecak odrzucił swoje powołanie i leżał porzucony na chodniku. Ponieważ schyliłam się, by go podnieść, zauważyłam kawałek ciemnego materiału który był wepchnięty pod niego. Zarzuciłam plecak na ramię i sięgnęłam po materiał, który teraz rozpoznałam jako czarną kurtkę ze skóry. Cholera. - Kurtka Finn'a - wyjaśniła Lexi. - Położył ją pod twoją głowę po tym, jak upadłaś. - Po tym, jak upadłam? Myślisz, że tak to było? - Więc myślę, że jest w tym nieznaczna odrobina mojej winy - przyznała się, a jej policzki się zaróżowiły.
- Nieznaczna? Lexi stroisz sobie ze mnie żarty? Ty całkowicie - czekaj, właśnie powiedziałaś, że chłopak, który mnie niósł jest Finn'em? Jak… ten Finn przez którego omal mnie nie zabiłaś? - zapytałam nieco wstrząśnięta. - Tak - wymamrotała, jak we śnie. – Raczej nie jest dżentelmenem? - Mogłabym wymyślić inne imiona dla niego, jak kretyn, dupek… - Brooklyn! - Co?! Był dla mnie palantem! - Uratował ci życie! - odwróciła wzrok z oburzenia, ręce położyła stanowczo na biodrach w celu zastraszenia mnie. - Lexi, uderzyłam się w głowę i tak naprawdę nie umierałam - wytłumaczyłam. - Jesteś niemożliwa - tchnęła. - Tylko ty mogłaś dosłownie zostać zgarnięta sprzed stóp najatrakcyjniejszego człowieka na tym kampusie i zostać niewzruszona. Wiesz, czasami myślę, że jesteś kosmitą. Przechyliła głowę i spojrzała w dół na mnie przez zwężone oczy, jakby rozważała szanse, czy na pewno nie jestem istotą z kosmosu. Po prostu wzruszyłam ramieniem i zaczęłam iść w stronę kampusu wiedząc, że dotrzyma mi kroku. Lexi nigdy nie rozumiała moich interakcji z chłopakami. Dziwne by było, gdyby teraz zrozumiała. Dla mnie, nie warto być podatnym na coś intymnego. Albo co gorsza, pozwolić jakiemuś chłopakowi posiadać kawałek ciebie, tylko po to, aby nieuchronnie go rozbić. Większość związków Lexi, zatrzymuje się przy chłopak-miesiąca, wyciągając go z paczki i sikając wokół niego, by oznaczyć terytorium. A jednak jakoś w jej umyśle to zalicza się do romansu. Ale też wierzy w coś takiego, jak bratnia dusza, prawdziwa miłość i szczęśliwe zakończenie. Ja nie. Ludzie nie mogą być monogamicznymi istotami żywymi. Większość ludzi prawdopodobnie, by się na to nie zgodziła i większość ludzi także bierze rozwód i wyznaczają nowe stawki niewierności. Dlaczego każdy jest w stanie postawić na coś, co ma tylko 50% szans, nie mam pojęcia. Osobiście, wolę trzymać się mojej własnej definicji: Małżeństwo (rzeczownik): grasz kogoś, kim jesteś tylko w połowie, zakładając, że będziesz to zawsze kochać. W liceum chłopcy zapraszali mnie na randki i przeważnie, dla Lexi, wychodziłam z nimi. Ale po jakimś czasie, zawsze zdawali sobie sprawę, że nie mogę dać im tego, czego szukają. Nigdy nie należałabym do nich - nigdy nie nosiłabym ich kurtek, nie trzymałabym ich za rękę, nigdy nie dekorowałabym ich szafek, ponieważ nigdy nie zastanawiałam się nawet nad tym, by zaangażować się uczuciowo. Doskonale rozumiem korzyści płynące z czystego pociągu cielesnego. To zawsze wygląda jak los albo ewolucja - jestem prawdopodobnie jedyną dziewczyną na świecie, która nie chce zobowiązania, a każdy z kim się spotykałam oczekiwał tego ode mnie. Próbowałam wyjaśnić to Lexi kilka razy, ale ona nie rozumie. Dla niej jakakolwiek perspektywa miłości nieważne jak ciemna, była warta wszystkiego. Niestety dla mnie, jej mentalność nie odzwierciedlała mojego zachowania, więc w liceum zdobyłam czarujący tytuł 'Zimna Suka' od męskiej populacji. Ale byli ci, którzy próbowali mnie złamać, niestety dla nich, nie udało się. Dziewczyny w mojej klasie dzwoniły do mnie i mówiły niepochlebne wyzwiska, ale naprawdę nie dałam im pomyśleć, że jestem ździrą. Lexi wciąż mamrotała pod nosem o moim zadziwiającym braku wdzięczności dla Finn'a, gdy rozdzieliłyśmy się przy budynku kryminologii. Najwyraźniej, jako jedyna dziewczyna na kampusie, która nie wykitowała w jego ramionach, ustawiała mnie w pozycji dziwoląga z natury przeznaczonego do samotnej śmierci z gromadką kotów. Przynajmniej jestem niemal pewna, że to jest to, co Lexi mamrotała przed tym, jak udała się w kierunku studia sztuki. Po rozważeniu za i przeciw tego nieprzyjemnego scenariusza, wyciągnęłam swoje zeszyty i włożyłam do plecaka kurtkę. Znacznie lepiej, zauważyłam oddychając z ulgą i podchodząc do miejsca na środku sali wykładowej. Reszta mojego dnia odbyła się bez żadnych incydentów. Z wyjątkiem kilku spojrzeń w kierunku mojej głowy, można powiedzieć, że byłam niewidoczna. Moje lekcje były, jak przewidywałam, nudnymi powtórzeniami materiału i dyskusji. Wymiar sprawiedliwości i socjologia posiadało ponad setkę uczniów i zostaliśmy posortowani, więc było łatwiej, by się odnaleźć. Publiczne przemowy były inną sprawą - z tylko dwudziestoma studentami, profesor wyraźnie zaznaczyła, że ukrywanie się nie jest dobrą opcją. Nawet zmusiła nas do zrobienia młodzieńczych znaków z naszymi imionami, tak jakbyśmy byli w drugiej klasie. Oczywiście, postanowiła mnie nie ignorować i zdecydowała się torturować mnie przy całej klasie. - Ty jesteś Brooklyn? - wykrzyknęła, a jej głos był sztucznie zainteresowany. - Jakie wyjątkowe! Czy ma one jakieś znaczenie? Pytanie nie było nowe - rok w rok od szkoły podstawowej, nauczyciele pytali się o to samo. Tak, ale myślałam, że zostawiłam to za sobą, gdy przyjechałam na studia. I również myślałam, że ominę profesorkę. Czy ta wdzięczna kobieta na serio jest profesorem?
- Och, tak, zgaduje, że ma - wzruszyłam ramieniem, niewygodnie czułam się pod spojrzeniem klasy. - Mama nazwała mnie Brooklyn, to miejsce gdzie ona i tata się spotkali – inaczej, to miejsce gdzie ją puknął. Celowo dałam jej niewiele szczegółów, gdyż wiedziałam, że to zniechęci ją do dalszych pytań o moje pochodzenie. Rozczarowana zmarszczyła brwi nieznacznie przed odwróceniem się, by przesłuchać kogoś innego. Odprężyłam się, spojrzałam na zegar nad drzwiami i przystąpiłam do odliczania minut do końca zajęć. *
CZYTASZ
Grawitacja
Teen FictionPrzeraźliwy krzyk, który wyrwał się z mojego gardła, był wynikiem tamtego traumatycznego przeżycia - jednak przyćmił go już upływ czasu. Sześciolatka, którą wtedy byłam, chciała płakać pod wpływem tego koszmaru. Ale sny były moim wieczornym towarzys...