Rozdział 7

6 0 0
                                    


3 dni później...

Carter

Z refleksji wyrywa mnie głośne, wręcz nachalne pukanie do drzwi i stłumione śmiechy. Z trudem wstaję, obolały po wczorajszym treningu i niechętnie je otwieram. Już chcę krzyknąć, że nie mam czasu, gdy nagle zatrzymuję się w pół słowa.

- Widzisz?! Mówiłem, że ucieszy się na mój widok. Witaj braciszku. – Roger podchodzi do mnie i klepie mnie po plecach. – Bardzo się stęskniłeś?

- Eee...

Jego towarzysz Lucas oparty dotychczas o ścianę, odpycha się od niej.

- Zapraszamy cię na szaloną imprezkę z okazji naszego powrotu. – Mówi, uśmiechając się od ucha do ucha. – Mamy przygotowaną dla was niezłą zabawę po tej jakże tragicznej informacji.

Nie mogę uwierzyć własnym zmysłom. Stoją tutaj, radośni i cali, choć przed dwoma godzinami słyszeliśmy jak Jeff ogłasza, że nie może się z nimi skontaktować już od kilku dni. Oczywiście nie powiedział tego wprost, ale zazwyczaj oznacza to stracenie kolejnych jednostek.

Nagle zapominam o wszystkim i cieszę się chwilą. Rzucam się na Rogera i okazuję mu trochę braterskiej miłości. Ale tylko odrobinę. Żeby sobie nie myślał, że za nim tęskniłem.

- Gdzie jest ta wasza cholerna impreza? – Pytam.

Obaj spoglądają na siebie tym żartobliwym wzrokiem unosząc brwi i już wiem, że nie obejdzie się bez łamania zasad.

Grace

Kiedy wchodzą na dach razem z Carterem jestem już kompletnie pijana. Nie mogę przestać się śmiać, chociaż Scott opowiedział kiepski żart. Zbliżają się do nas we trójkę, a ja widzę twarz Cartera jednocześnie szczęśliwą i przestraszoną. W sumie sama nie wiem co pomyślałabym na jego miejscu, widząc tyle „instytucyjnych przestępstw".

- Nie przejmuj się. Znam Jeffa od lat. Nie obejdzie się od pouczeń, ale na pewno nas nie zawiesi. Nie po tym jak dowie się, że te palanty wróciły.

Podnoszę się i odstawiam puszkę. Zaczyna grać muzyka. Jest za cicha, ale na więcej nie możemy sobie pozwolić. Zbliżam się do balustrady i patrzę na miasto. W nocy wydaje się takie ciche. Za ciche. Pochylam się przez poręcz i patrzę w dół na ulicę. Na chodnik oddalony o milion kilometrów.

Wkrótce to wszystko się skończy. Treningi, imprezy, czy nawet przyjaciele. – Myślę. – Wkrótce wszyscy będą mogli liczyć tylko na siebie. Wkrótce wszystko stanie się jednym wielkim zamętem.

- Grace! – Odskakuję od balustrady.

Lucas zbliża się z kolejną porcją gorzkiego napoju, a ja pochłaniam go w kilku łykach i oddaję pustą puszkę. Patrzy na nią z zdziwieniem i zadowoleniem.

- Czuję się jak na cholernym kołyszącym się statku. – Stwierdzam.

Mój kompan rejsu opiera się obok mnie o poręcz i wyrzuca puszkę za burtę. Patrzymy ja jej lot, a później następuje długa, bardzo długa chwila ciszy, którą przerywa gromkie beknięcie Lucasa. Parskamy śmiechem, odwracamy się od widoku unoszącej się na falach wiatru puszki i ruszamy w kierunku muzyki i tańczących ciał, przeciskając się przez nie po kolejną dawkę gorzkiej słodyczy.

- Mamy już wszystko? – Pytam.

- Jeszcze tylko kilka danych z komputera Jeffa i wszystko będzie gotowe.– Odpowiada cicho. Zbyt cicho.

- W końcu. – Sięgam po kolejną puszkę. Mam wrażenie, że wlałam w siebie już hektolitry piwa. – A teraz pozwól, że będę udawać idealną Grace.

- Nie ma sprawy. Musisz się bardzo postarać. – Rzuca z uśmiechem patrząc na trzymaną przeze mnie w ręce puszkę piwa.

- Nie jestem aż tak pijana! – Odstawiam puszkę i biegnę w stronę Rogera.

Roger jeszcze nie wie, ale jest częścią naszego planu. Mojego planu. 

Plan HWhere stories live. Discover now