Znacie to wspaniałe uczucie, kiedy jesteście na zajebiście nudnej lekcji i nawet oglądanie jak w paprotce obok zachodzi fotosynteza jest dużo ciekawsze? Na pewno znacie. No, bo kto nie zna? Każdy, kurwa, zna. Ja obecnie przeżywałem katusze z moją chemiczką. Naprawdę. Ta kobieta przynudza bardziej niż Konrad w trzeciej części.
Właśnie zapisuję trzecią stronę notatki z rozmnażania się pantofelka, usuwając w cień plany napisania opowiadania o rodzinie bakterii i protistów, ich perypetiach, wzlotach, a także upadkach. Nie mogę przestać notować, inaczej od razu zasnę.
Klasę wypełniał jej monotonny głos i nieprzyjemny, bliżej niezidentyfikowany zapach, od którego chciało mi się wymiotować. Ni to ziemne, ni coś chemicznego.
Sali od chemii do Coco Chanel trochę daleko, więc nie ma się co dziwić, no ale okna to by można było otworzyć, gdyby nie te piździelce z rzędu przede mną.
"Proszę pani! Ale nam jest zimno!" To się ubierz, mała pizdo.
Naprawdę, nie rozumiem tych ludzi. Jak wiesz, że jest zimno to ubierasz się cieplej, a nie robisz problemy nie pozwalając wywietrzyć pieprzonej sali.
Jednak nie mogę powiedzieć, żeby moja klasa należała do tej zjebanej części społeczności szkolnej. Te miejsce niezaprzeczalnie zajmuje przyszły matfiz i część pseudohumanistów. Porzygacie się na "Lalce" dzbany bez perspektyw.
Skąd we mnie tyle nienawiści ostatnio, tylko Sienkiewicz wie. I jego pieprzony, kanon – kurwa – literatury.
Mój wzrok prześliznął się na tarczę zegara, wiszącego nad tablicą. Zaraz powinien być dzwonek i długa przerwa. O niczym innym nie marzę jak o chwili spokoju w bibliotece.
Jednym, płynnym ruchem ręki zgarnąłem zeszyt i długopis do plecaka, zaledwie kilka sekund później rozbrzmiał ledwo słyszalny dźwięk dzwonka.
Z gracją koziołkującego tira wyszedłem z klasy, jednocześnie zasuwając zamek tornistra.
Tabun uczniów z sąsiedniej klasy zaczął wychodzić, powolnym krokiem zmierzając w obrane kierunki. Tłum dość szybko się zagęścił, ograniczając miejsce w korytarzu.
Nie chcąc brać udziału w tym wypasaniu bydła, oparłem się plecami o ścianę i czekałem, aż przejdą.
Pomimo ich mozolnego kroku, dość szybko podzielili się na mniejsze stada i obrali własne kierunki. Czytała Krystyna Czubówna.
Odetchnąłem z ulgą. Nareszcie można tu swobodnie się poruszać.
Swoje kroki skierowałem na pierwsze piętro, ku klasie matematycznej. Projekt mojej szkoły jest dość dobrze przewidziany. Na pierwszym piętrze znajdują się sale matematyczne, od literatury i historii, a także językowe. Na drugim piętrze zaś klasy przyrodnicze, oraz plastyka i muzyka. Parter to głównie miejsce uczniów. Sklepik, biblioteka, stołówka i kilka prawie pustch sal na kółka zainteresowań. Znajdował się tam również sekretariat i pokój nauczycielski. Dobrze przymyślany plan, prawda? Moje gimnazjum, mimo dziesięcioletniego stażu nie przypominało tradycyjnej szkoły w Japonii. Ewidentnie budynek przypominał te typowo europejskie. Również rygor wydawał się bardziej zbliżony do tego z Europy. Uczniowie mają całkiem sporo swobody, co niektórzy wykorzystują, aż za bardzo.
Od razu przetaksowałem wzrokiem klasę, szukając mojego chłopaka. Jak zawsze musiał wyjść ostatni. Wszedłem do środka, rzucając matematykowi powitanie od niechcenia. Nie miałem głowy by bawić się w jakąś wyższą kulturę.
– Biblioteka? – rzucił na wstępie, kończąc się pakować.
Co za piździelec. Ani hej, ani elo, ani w mordę. Niewychowany.
– Biblioteka. Ale najpierw coś ciepłego do picia.
– Kawa?
– Energetyk – złapałem jego rękę i pociągnąłem do wyjścia z klasy.
– A od kiedy energetyki są ciepłe? – spytał widocznie rozbawiony.– Od kiedy się na nie podmucha – odwzajemniłem uśmiech i zaciągnąłem go do automatów.
On jednak wziął cappucino. Widocznie było mu zimno. Chociaż co się dziwić? Początek stycznia, śnieg i temperatura na minusie.
Tak właściwie, to ta pogoda mi odpowiadała. Jest zimna i depresyjna. Praktycznie bez kolorów i wyrazu. Ziemię pokrywa cienka biała pierzyna, bezlistne gałęzie drzew, powykręcane w przeróżne strony kontrastują z bielą otoczenia. Na tle szarego firnamentu wyglądają jak pęknięcia. Wszystko wydaje się bez życia. Nie ma kwiatów, kolorów, nawet niebo jest takie bez wyrazu. Słońce późno wschodzi i szybko zachodzi, a w tej krótkiej chwili, kiedy świeci, przysłaniają je gęste chmury.
Mimo to jest w tym pewien urok. Zwłaszcza, kiedy wiatru praktycznie nie ma, śnieg sypie gęsto, a płatki powoli wirują ku ziemi.
Powolny taniec, leniwy, ale pełen dziwnej gracji i wdzięku.
Przed oczami przemknęły mi kamienne ściany i wirujący w kolorowym świetle kurz. Dziwne skojarzenie. Skąd się wzięło?
– Słuchasz mnie, Frisk? – Dłoń czarnowłosego musnęła moją własną, wytrącając mnie tym samym z kłębowiska własnych myśli.
– Tak, oczywiście – spojrzałem na niego i skamieniałem. Onyksowe tęczówki przeszywały moje na wylot, szukając przyczyny mojego zachowania.
Kogo jak kogo, ale jego nie okłamię. Zna mnie za dobrze, żeby widzieć, że coś jest nie tak. I na pewno nie przyjmie wymówki – Zamyśliłem się.
Usłyszał subtelną prośbę w moim głosie, a jego wzrok złagodniał.– Nie odlatuj, tylko bądź tu ze mną ciałem i duchem – mruknął, przytulając się do mojego ramienia.
Na lepszego chłopaka nie mógłbym trafić. Cieszę się że nie naciska, kiedy daję mu do zrozumienia, że nie chcę rozmawiać. Wyrozumiałość to wspaniała cecha, choć tak rzadko spotykana w czasach, kiedy każdy musi o tobie wiedzieć wszystko.
Społeczeństwo jest takie irytujące...
Dni w szkole dzielą się na takie, które mijają w zastraszającym tempie, oraz te, które ciągną się jak pisanie tej książki.
Na szczęście po chemii i geografii nie było już żadnych problemów, wręcz przeciwnie. Literatura minęła nim na dobre przeanalizowaliśmy dzień Petroniusza.
Cholera, zabiłbym za tak trudne życie, jakie ten prowadził. Szkolna rutyna dobijała mnie i odbierała resztki energii, a myśl o pracowaniu aż do emerytury zawieszała nade mną widmo beznadziejnej egzystencji w tym zero-jedynkowym świecie.
Wiem, że jeśli nie znajdę sobie zajęcia na najbliższe lata to skończę, jak kolejny szary człowiek, nienawidzący swojego życia, jak nic nieznaczący ciąg cyfr i znaków. Nie wiem, może to specyfika mojego wieku, ale znalezienie dla siebie sposobu na życie wydaje się tak nierealne, że odbiera mi wszelkie chęci próbowania.
W gruncie rzeczy kończę ten dzień tak, jak go zacząłem. Marudzeniem, narzekaniem i nic nieznaczącymi myślami, zapełniającymi zmęczony umysł.
Powinienem spytać brata o radę, gdy tylko wrócę do domu. Może się na to zdobędę, albo znowu skończy się tylko na postanowieniu.
Tak czy siak, mam coraz mniej czasu na zadecydowanie co dalej i w co celować. Może w nocy odwiedzą mnie jakieś duszki z dobrą radą, jak w "Wigilijnej Opowieści"? Urocza perspektywa, jakże zabawna.
Kurwa, rozdział jest, czaicie? Był napisany trzy lata temu, ale najpierw czekał na betę, a potem zgubiłam komputer xD
Elo mordy, szalom.
CZYTASZ
Seryjny Samobójca - czyli Frisk pierdoła.
HumorSeryjny Samobójca to przydomek piętnastoletniego Friska, który posiada przekleństwo nieśmiertelności. Wiele razy próbował się zabić, jednak los mu na to nigdy nie pozwolił. Gdy położył się na torach pociąg się wykoleił, gdy rzucił do basenu spuścili...