Strach, mój stary i nieodłączny druh, towarzyszy mi, kiedy otwieram oczy.
Uciekaj.
No właśnie, ucieczka. Jeszcze nigdy nie rozwiązała żadnego mojego problemu, a jednak zawsze trzymam się jej kurczowo, jak tonący brzytwy. I zamiast utopić moje demony, to one topią mnie w wódce czy innej truciźnie, której nie mogę się oprzeć. Tylko nadzieja, na choćby momentowy zanik pamięci, trzyma mnie zwykle przy życiu.
Pamięć wraca, a z nią ból głowy, przesyt kolorów i światła. Oczywiście wraz z głupimi wiadomościami wysyłanymi po pijaku czy wybranymi numerami.
Kiedy budzę się w motelu, ciężko mi jest przypomnieć sobie co mówiłem i do kogo dzwoniłem poprzedniego wieczoru, jednak telefon podpowiada, że rozmawiałem z niedawno poznaną Agą. Za cholerę nie wiem o czym i czy się wygłupiłem, ale raczej nie, skoro nie dostałem żadnego smsa, który by na to wskazywał, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach. Dzięki Bogu!
Ogarniam szybko motelowy pokój, sprawdzam czy mam ze sobą moje dokumenty, portfel (na szczęście wszystko jest na swoim miejscu), ubieram się we wczorajsze ubranie i wychodzę. Korytarz jest pusty, co wcale mnie nie dziwi, tylko wariat zostałby tu na noc. Żegnam się z recepcjonistką, która zupełnie jak wczoraj, siedzi z nadętą miną i spogląda na swoje paznokcie. Rzucam jej klucze, a dziewucha nie zauważa, że nie są one wcale motelowe, tylko od starego barku, które trzymałem w portfelu, sam nie wiem dlaczego.
Jednak wiem, że te prawdziwe przydadzą mi się w przyszłości, dlatego zachowuję je dla siebie.
Jadę metrem i obserwuję ludzi. Jest ich wyjątkowo mało, może to przez dość wczesną godzinę, może jest jakieś święto narodowe i każdy zebrał się przy Pomniku Nieznanego Żołnierza czy coś w tym stylu. Może jest jakieś święto Matki Boskiej i każdy w kościele? Panie, zlituj się, w taką piękną pogodę? Ostatki lata, choć jeszcze dzień czy dwa dni temu padało, teraz słońce leniwie ogrzewa twarze, skąpane w świetle promieni. Powietrze pachnie, tak tylko jak potrafi latem, potem, goframi, kwiatami i owocami, sprzedawanymi na ulicznych targach. Słodko i duszno.
Nie lubię lata, jednak co roku staram się je pokochać, tak jak i Warszawę, jednak bez skutku. Warszawa latem jest męcząca jak kaszel, a ostatnie dni wakacji kują mnie w płuca. Czekam na jesień.
Będę mógł wyjść ze smutkiem na twarzy i nie będę w końcu odróżniać się od innych pasażerów komunikacji miejskiej - zaspanych i rozdrażnionych, przybitych jesienną depresją. Idealnie.
Z tą myślą ostatni raz posyłam ciekawe spojrzenie ludziom jadącym metrem i wysiadam na mojej stacji.
Stoję przed drzwiami mieszkania i waham się.
W końcu jednak naciskam na klamkę z myślą, że ta z łatwością ustąpi i wejdę do środka, jednak drzwi są zamknięte. Wyjmuję telefon i dzwonię do mamy, a ta odbiera od razu, nie tak jak ja zwykle - po piętnastu próbach połączenia.
– Mamo, stoję przed drzwiami, czemu są zamknięte?
– Filip! Matko Boska, gdzie ty byłeś?! Dzwoniłam! Przecież błagałam cię, żebyś...
– Otwórz te cholerne drzwi, mówię, że stoję na zewnątrz.
Słyszę brzdęk kluczy, następnie odgłosy jak zacinają się w zamku, a matka siłuje się z nimi, w końcu udaje się jej otworzyć. Momentalnie rzuca się w moje ramiona i ściska z całej siły.
– Mamo... – sapię, chcąc się od niej uwolnić. – Dusisz mnie.
– Przepraszam. – Puszcza mnie i wpatruje się we mnie, oczekując wyjaśnień.