Janek zaczyna swoją opowieść, a jego monotonny głos wypełnia naszą kuchnię.
– Nie pamiętam zbyt dużo z tego dnia, w sumie prawie nic. Chyba się bałem... Musiałem się bać. Ale zacznijmy od początku. Wyszedłem wtedy z Olkiem na lodowisko. To znaczy na zamarzniętą rzekę, tam gdzie nie wolno było nam przychodzić. Dlatego nie powiedziałem nic mamie.
Spojrzałem na kobietę, ale ona niewzruszona słuchała słów brata - pewnie już je znała.
– Zabrałem stare łyżwy i opatulony w wełniany szalik i czapkę wyruszyłem ku przygodzie. To była dobra zabawa i nic nikomu się nie stało, naprawdę. – Janek uśmiechnął się słabo, po czym kontynuował:
Lód był dziwnie wytrzymały, zniósł nasze ciężary oraz nasze wygłupy. Kiedy nam się znudziło, zeszliśmy z ślizgawki i pogadaliśmy jeszcze chwilę. Mieliśmy różowe nosy i policzki, a w oczach iskierki radości. Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, ale nagle zaczęliśmy się o coś sprzeczać. Szły jakieś wyzwiska, zaczęliśmy się lekko szturchać i popychać. Niby to była tylko zabawa, ale też trochę na poważnie. Naprawdę nie mogę sobie przypomnieć co dokładnie powiedział Olek, ale jakoś to mnie obruszyło, jakoś dotknęło. Uderzyłem go pięścią w nos, a on się przewrócił i wylądował w zaspie. Powiedział jakieś przekleństwo, a potem "niech cię piekło pochłonie!". To akurat wyryło mi się w pamięci, ale to dlatego, że się spełniło.
Byłem wściekły, więc zostawiłem go samego i wróciłem do domu. W drzwiach zderzyłem się z mamą. Zobaczyła mnie całkowicie zmarzniętego, zmoczonego przez śnieg i z łyżwami w ręku. Wściekła się na mnie, przecież zabroniła nam tam chodzić. Zacząłem krzyczeć, że nie mam pięciu lat, w sumie, to jestem prawie dorosły i mogę robić to co żywnie mi się podoba. "Jak jesteś taki dorosły, to się wyprowadź", krzyknęła w moja stronę.
Zły, znów wybiegłem na mróz. Chciałem się tylko uspokoić, przewietrzyć. Wróciłem nad zamarznięta rzekę, ale po Olku nie było śladu. Za to mógłbym przysiąść, że słyszałem czyjeś kroki. Kręciłem się, ale jednak nikogo nie widziałem, chociaż czułem czyjąś obecność. Byłem obserwowany, a najdziwniejsze było to, że to nie był pierwszy raz. W sensie, w ciągu ostatnich dni właśnie tak się czułem, jakby coś za mną łaziło. Nie był to potwór, ani bestia - tylko człowiek. Jakiś mężczyzna , który niezauważalnie podszedł do mnie. Westchnął, a ja przerażony, obejrzałem się za siebie i ujrzałem zwyczajnego, na oko trzydziestokilkuletniego faceta.
Z łagodnym spojrzeniem i z gęstym zarostem. Zgadał mnie, odpowiadałem dość nie ufnie, chciałem się wycofać i wrócić do domu. Jednak po dłuższej pogawędce gość okazał się w porządku. Fotograf, szukał wyjątkowych okazów ptaków. Świr, ale nie groźny.
Opowiedziałem mu o kłótni z mamą i nawet nie wiem kiedy zwierzyłem mu się z innych rzeczy, z odejścia ojca, poczucia straty i samotności. Zbyszek, bo tak miał na imię, wypowiedział kilka ojcowskich słów, poczęstował mnie gęstą kawą z termosu, a następnie pokazał zdjęcia z aparatu. Kompletna amatorszczyzna, jednak on opowiadał o każdej fotografii z dumą.
Poklepał mnie po ramieniu i kazał wracać do matki. Posłuchałem, ale nie dotarłem. Jak to mówią, nie przyjmuj od nieznajomych cukierków, pewnie kawa była w domyśle.
Czułem jak świat wiruje i wiruje, wszystko pochłonęła czerń.
Okazało się, że Zbyszek nie tylko lubi fotografować ptaki, ale lubi też te ptaszki u młodych chłopców... Potem wszystko zlewało się w jedno, dni w zamknięciu, próby ucieczek, tortury...
– Janek...
– Pozwól mi opowiedzieć do końca. Całą cholerną historię.
Z tego wszystkiego najbardziej pamiętam ból palców i paznokci, pod które wbijały się drzazgi, kiedy próbowałem otworzyć drzwi. Waliłem pięściami, drapałem stare drzwi, wszystko na próżno.
To był jakieś dziwne pomieszczenie, niby jakaś szopa. Miałem wstawione tam zniszczone łóżko, puste drewniane skrzynki służyły mi jako stolik i pułki na książki - wszystkie je potem znałem na pamięć. Któregoś razu po prosiłem o konkretne dzieła, dostałem co chciałem, prócz Biblii. Stary, nie wiedzieć czemu, nie chciał mi jej dać, a ja nawet nie wiem po co o nią prosiłem. Chyba dlatego, że mama czytała mi fragmenty, gdy byłem mały. Chciałem o niej pamiętać.
Może myślisz, że nie miałem tak źle, łóżko, książki, miałem nawet małe okienko, tylko wysoko i nie byłem wstanie go dosięgnąć. A próbowałem! Czasami wpadało światło, a w mojej celi robiło się jaśniej, co za tym idzie - przyjemniej.
Jednak wciąż byłem tylko ptaszkiem w klatce, który jeszcze pamiętał błękit nieba. Na nic mi były książki i na nic okno, skoro nie mogłem poczuć dotyku świata.
Zamknięty, samotny, wciąż tęskniący za lataniem. Jak Ptasiek Whartona, nie mogłem mieć skrzydeł, nie mogłem być wolny. Wszystko przez tego, który mnie schwytał. Przychodził do mnie codziennie z posiłkiem, każdy o wyznaczonej porze dnia. Nigdy się nie spóźniał, otwierał drzwi punktualnie, co do minuty. Patrzyłem na zegarek, który pozwolił ni zatrzymać, na nadgarstku i już o ósmej czułem głód, może i leciała mi ślina, jak psom Pawłowa. Może to był jakiś głupi eksperyment i teraz widnieje jako przypadek w naukowych książkach?
Kurwa... to możliwe.
Tak jak ucieczka. Wiedziałem, że w końcu mi się uda, choć ostatecznie był to bardziej traf szczęścia niż plan.
Czekałem na jego porażkę, na popełniony błąd. Dni zamieniały się w tygodnie, miesiące, lata. Patrzyłem się na mojego kata, wpatrywałem w jego twarz, usta, które wykrzywiały się w rozkoszy, ale oczy pozostawały puste. Spoglądałem w ich przepaść, a przepaść spoglądała w moją duszę. To nas łączyło - ta pustka.
Oprawca, na pozór, był szczęśliwy, spełniał swoje chore zachcianki, pysznił się tym przed Bogiem, ale w środku był zagubionym chłopcem, który pragnął jedynie miłości, ale ja nie byłem w stanie jej dać. Mogłem mu jedynie współczuć, bo ja miałem coś, czego on nie miał. Wiarę.
Najpierw modliłem się o śmierć, wydawała mi się jedynym rozwiązaniem. Potem o nienawiść i możliwość dokonania zemsty. Ostatecznie Bóg wysłuchał ostatniej modlitwy, prosiłem jedynie o powrót do domu, chciałem po prostu zobaczyć mamę. I ciebie, Filip.
Nie wiem, nie umiem powiedzieć jak to się stało, ale spełniła się moja prośba, to był cud! Być może większy niż ten nad Wisłą!
Zostawił otwarte drzwi... po prostu zapomniał. Ja pierdolę! Jak można zaniedbać taką rzecz?! Można nie dać jeść zwierzakowi, zostawić telefon w domu, nie oddzwonić do dziewczyny, ale żeby nie zamknąć na klucz porwaną ofiarę, to trzeba mieć pierdolonego pecha!
Udało się, Bóg był ze mną, jak niegdyś z Izraelitami, uratował mnie.
– A nie uwięził?! Dlaczego pozwolił... nie rozumiem... – odzywam się, brat spogląda na mnie spod byka.
– I ja nie rozumiem! Kto może pojąć krzyż? A miłość?
– Brednie! – krzyczę –To śmieszne!
– To śmieszne żyć w kłamstwie! – oznajmia Janek. Jego wzrok łagodnieje.
– I tak nie wierzę! To był zwykły przypadek. Jednak cieszę się, że ci się udało. A co z nim? Wydałeś go policji?
– Tak, znaleźli go powieszonego w szopie.
– O Boże. – Mama zakrywa ręka usta. Po chwili jednak mówi. – Dobrze, tak jest lepiej. Nikogo już nie skrzywdzi.
– Ma szczęście, bo sam bym go załatwił. Udusiłbym go gołymi rękoma! – Przełykam głośno ślinę. Zmieniam temat. –Jednego nie rozumiem. Skąd... w tobie wciąż ten smutek? Nie powinno to się zmienić po powrocie, w końcu jesteś wolny...?
– Umysł to nasze najgorsze więzienie. Wszystko powraca w snach. Ból, wstyd, rozpacz. Nie mogę spać, nie śnię, tylko wpatruję się w mrok. Gdybym miał chociaż te tabletki!
Tabletki?!
___________________
Ciąg dalszy nastąpi. Skłamałam, po pracy poszłam do maca na frytki i shake'a, a potem długo nic nie robiłam, zmusiłam siostrę bliźniaczkę, żeby mi trochę przepisała, a dopiero po godzinie zasiadłam do komputera i przepisałam tekst ( i to nawet nie do końca!) Nigdy mi nie ufajcie.