Jeśli istnieje Diabeł, to ma na imię bezsenność.
Czy ktoś widział człowieka cierpiącego na tą przypadłość, który byłby szczęśliwy? Bez snu jesteśmy zgubieni. Ci, którzy nie mogą spać - to ci, którzy popełniają nocą samobójstwa. Mówią o nich, że nie mogli doczekać się dnia, a ja myślę, że nie mogli doczekać się snu. Na co im dzień? Co w ogóle znaczy światło dzienne, kiedy nie możesz zamknąć oczu i odpłynąć, odpocząć, zapomnieć o poczuciu winy?
Jeśli istnieje Szatan, to ma na imię lęk.
Czego boją się ci bezsenni? Że już nigdy nie zasną? Może i sen przyjdzie, ale wraz z koszmarami. Miliony godzin przekręcania się z boku na bok, liczenie owiec, zajmowanie umysłu - byleby nie wpadł do głowy strach, bo kiedy nadejdzie - już po nas. Czy to moja wina, czy mogłem coś zrobić, czy mogłem go zatrzymać? Dlaczego tego nie zrobiłem, nie powiedziałem, nie zostałem? Myśli, które zabijają. Lęk, który nie daje spokoju. Wszystkie wspomnienia, szczególnie te bolesne wracają, irracjonalne wyrzuty sumienia. Och, gdybyś nie spał też byś się tego lękał!
Jeśli istnieje piekło, to jest nim noc.
Gorycz gorzkich łez, poczucia beznadziejności i bezsensowności. To nonsens czuć się dobrze w nocy, w tej ciemności! To jak żyć w klatce, zniewolony, bez możliwości wyjścia. Bilet w jedną stronę dzieciaku. W jedną stronę!
Boimy się wielu rzeczy, ale ten strach bardzo rzadko jest racjonalny. Przykładowo: strach przed pożarem może być uzasadniony, ale dlaczego tak wiele osób boi się miłości? Można by rzec, że jest to obrona przed zranieniem, ale dlaczego z góry zakładamy, że zawiązek spowoduje większa stratę niż zysk? Czy nie jest to śmieszne?
Piekło, niebo. Góra, dół, może nic innego mi nie pozostało... Jeśli góra, czy jest to ślepa wiara, a jeżeli dół - to muszę godzić się na bezsenność? Weź tabletki, podpowiada mi umysł, matka wie co dobre. Drżę, coraz częściej myślę o śmierci.
Chciałbym pogodzić się z mamą, tak mocno jak chciałbym zasnąć. Jednak nie ma jej w domu, brata też nie. Wróciłem do pustego mieszkania z myślą, że jestem w stanie zmienić wszystko. Zacząć życie od nowa. Bańka prysła - pustka w domu, pustka w sercu. Modliłem się do odbicia w lustrze, bo tylko to co w nim widziałem mogło być prawdziwe. A reszta? Jakby nie ważna, byłem tylko ja, ja jeden, niosący krzyż.
Pierwsza stacja - czy to był już upadek? Nigdy nie słuchałem na lekcji religii, ale w moim przypadku tak. Kabaty. Zadzwonił telefon, mama płakała, przez jej szloch nie rozumiałem słów. Co? Jak to? Kto uciekł?
Następna stacja - pusty pokój, Jasiek nie wrócił, minęły pierwsze 24 godziny. Potem następne doby bez brata. Upadek?
Następna stacja... UPADEK?!
Jeżeli życie Chrystusa skończyło się na drzewie krzyża, śmiercią... to moje... Tak. Mogę umrzeć. Jestem sam w domu, nikt nawet nie zauważy, nikt nie zatrzyma. Jest w końcu ciemno, środek nocy - jak mówiłem, ci bezsenni kończą z bronią w ręku. Układam palce na kształt pistoletu, przykładam do skroni. Jeśli tak ma wyglądać... Dzwoni telefon. Matka? Sprawdzam wyświetlacz telefonu.
Nie, to Aga. Nie odbieram.
Telefon dzwoni i dzwoni, a ja spoglądam beznamiętnie na ekran. Nie chcę z nią rozmawiać , bo wiem co powie. "Żyj dla mnie", czy jakiś inny banał. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Oddychać dla kogoś i nie dusić się dymem papierosowym. Mówić piękne słowa, a truciznę odrzucić. Myślę o pożegnaniu z dziewczyną kilka godzin wcześniej. Jak...
Oddalają się światła, a wraz z nimi moja szansa na wyrwanie się stąd. Nie mam gdzie uciec, a nawet gdybym miał, to miasto nie pozwoliłoby mi na to. Trzyma mnie przy sobie gorączkowo, jak nadopiekuńcza matka swoje dziecię. Ja, syn tego miasta, nie mogę w nim oddychać, zbyt mocno mnie trzyma, dusi przyciskając do swojej piersi. Pozwól mi odejść, proszę.
Odjeżdża ostatni autobus, zostawiając mnie samego na przystanku, z szlugiem w ręku. Jedyna pociecha tej długiej i męczącej nocy. Papieros zawsze koi moje myśli, chociaż nie sprawia, że myślę mniej - ale jakby już nie tak chaotycznie jak zwykle. Jednak i on kończy swój żywot, zgaszam niedopałek butem, przyciskam podeszwą. Biorę ostatni wdech zanieczyszczonego powietrza, zapach dymu, kebabów i spalonej gumy, od którego robi mi się niedobrze. Zastanawiam się właściwie co ja tu robię. Jak się tu znalazłem, co robiłem wcześniej?
Ostatnie co pamiętam to, że odprowadziłem Agę do jej mieszkania. Zaprosiła mnie do środka, ale odmówiłem. Kolejne pół godziny przekonywałem ją, że chcę wrócić do domu, że jestem zmęczony, muszę się przespać we własnym łóżku. Dziewczyna nie byłą przekonana, ale ostatecznie odpuściła. Pocałowałem ją na pożegnanie. Jej usta smakowały winem i gorzkimi łzami. A potem... jakby urwał się film. Ocknąłem się na przystanku autobusowym, w ręku miałem paczkę Marlboro, a w drugiej mój telefon. Miał włączoną nawigację. Czy ja lunatykowałem? Zresztą, jakie to ma znaczenie? Jedyne czego pragnę to powrotu do domu.
W ciągu następnych minut orientuję się gdzie jestem i jak mogę wrócić. Odnajduję drogę i żałuję, że nie potrafię zrobić tego w moim prywatnym życiu. Jestem zagubiony w labiryncie dusz, z którego nie ma wyjścia. Kiedyś może uda mi się uciec - jak na razie pozostanę żywy. Wracam do siebie. Czy tak mogę nazwać mój rodzinny dom? Mój?!
Wracam do matki...
Z rozmyślań wyrywa mnie dźwięk kluczy i przekręcanego zamka. Któreś z nich wróciło. Nasłuchuję uważnie. Kroki, szelest kurtki, zamieszanie. Ktoś wchodzi do kuchni, słychać hałas odkładanych naczyń, brzęczenie mikrofalówki. Dalej krząta się po mieszkaniu, zapala światła i zgasza. Wchodzi na górę, do pokoju i głośno zamyka drzwi. A więc Jasiek.
Pewnie położył się spać, zmęczony po całym dniu robienia... Czego? Nie wiem, bo nie było mnie tu. Chciałbym zapytać go o to i jak minął mu dzień, czy też nie może spać w nocy. Ale nie dzisiaj. Może jutro.
Jutro.
Leżę z otwartymi oczami, z których nawet już nie mają siły lecieć łzy. Moje dłonie spokojnie spoczywają na pościeli. Przestały układać się w dziwne kształty i przestały łapać moją szyję. Moje demony zasnęły, ja nie. Czekam na ranek.