XI

359 37 4
                                    



Poniedziałek, 12 lipca 1943r

Była noc; może przed północą, może po; w każdym razie wyczołgałyśmy się z trudem spod wozu i ujrzałyśmy przepiękne, gwieździste niebo.

Byłam obolała i odrętwiała, a od biegu w koturnach poszorowały mi się stopy. Reszta też była w okropnym stanie, nie mówiąc o babci.

Bez słowa pozbieraliśmy się z trudem na nogi i zaczęliśmy iść szybkim, chwiejnym krokiem w stronę wsi. Nie słychać było już strzałów. Właściwie nie słychać było niczego.

Orzeszyn został spalony i obrabowany. Potykaliśmy się o zwłoki. Moje bose stopy – koturny musiałam wyrzucić – kleiły się od ludzkiej krwi.

Wszystkie zachowywałyśmy twarze jak posągi, jedynie Antek chlipał i powtarzał, że chce mu się spać. Mama kazała mu być cicho, żeby nikt nas nie usłyszał. Posłuchał od razu i poprzestał na pociąganiu nosem.

Gdy dochodziliśmy do domu, poczułam uścisk śliskiej dłoni na łydce. Pisnęłam i podskoczyłam ze strachu.

- Ratuj – wycharczał ktoś pode mną.

- Mamo, ktoś tu żyje i prosi o pomoc. - Moje gardło było wyschnięte na wiór i przeraził mnie nawet mój własny głos.

- Nie mamy jak pomóc, Hanka – odezwała się Zosia. - Z waszego domu już nic nie pozostało.
To nie mogło dziać się naprawdę. Popatrzyłam na miejsce, gdzie powinno znajdować się nasze gospodarstwo.

Ale wszystko spłonęło. Wszystko.

Nogi mi zmiękły i upadłam. Żywa osoba pode mną jęknęła. Przeprosiłam ją cichutko i zaczęłam płakać.

- Hanka, nie płacz, bo nas usłyszą – wyszeptał Antek.

Zacisnęłam powieki. Poczułam, jak ktoś pomaga mi wstawać.

- Podnieście też tę żywą osobę – poprosiłam.

O dziwo, mama z babcią zlitowały się i wypełniły moją prośbę. Zośka podtrzymywała mnie.

- Mamo, muszę siku – oznajmił Antek.

- To rób – odpowiedziała mama beznamiętnie.

- Tutaj?

- Masz się nie oddalać od nas o krok, rozumiesz?

Antoś pokiwał powoli głową, zdjął spodnie i załatwił się na kawałeczku wolnym od leżących zwłok. Ruszyliśmy dalej w kompletnej ciszy.

Ranna osoba dalej była dla nas kompletnie niezidentyfikowana; nie mieliśmy nawet pojęcia, jakiej jest płci. W każdym razie dała rady powłóczyć nogami, co dużo dawało.

Szliśmy długo, nawet nie wiedząc, po co i gdzie. Mogliśmy po prostu ukryć się w lesie, ale nikt tego nie zaproponował. Na razie było spokojnie i to dawało pewną ulgę.

Po mniej więcej dwóch godzinach, gdy wszyscy już dyszeliśmy i pojękiwaliśmy, wkroczyliśmy do wioski, w której paliło się parę świateł. Przyjęli nas w pierwszym lepszym domu. Dali nam wodę do umycia, kompot do picia i chleb ze smalcem.

Nigdy w życiu mój posiłek nie był tak smaczny.

Ranna osoba okazała się mężczyzną o imieniu Zbyszek, na dodatek synem kościelnego z Porycka.

- Mój ojciec zginął zaraz po proboszczu – oznajmił z bólem. - Razem z siostrzyczką zaczęliśmy uciekać, ale dopadli nas w Orzeszynie. Zginęła.

Zbyszek również umierał. Miał kilka ran postrzałowych, ale w takich miejscach, że udało mu się przeżyć aż dotąd. Gospodarze ze wszystkich sił starali się pomóc mu i babci, ale czarno to widziałam.

- A gdzie się podział ksiądz Krzysztof? - spytała Zośka.

- Pojechał na udzielanie sakramentu namaszczenia jakiemuś choremu. Dlatego nie było go na mszy. Nie mam pojęcia, czy przeżył, ale nie było go wtedy w Porycku, więc miejmy nadzieję...

Nie usłyszałam więcej. Zasnęłam z wyczerpania, przytulając śpiącego już Antka.

***

Zaraz po trzeciej w nocy gospodarze nas obudzili krzykiem:

- Ukraińcy!

Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zerwaliśmy się i wybiegliśmy z płonącego domu. Został w nim jedynie martwy syn kościelnego.

Tym razem banderowcy nie trzymali broni palnej, lecz to, co pojawiało się w moich najgorszych koszmarach: widły, siekiery i pochodnie.

Postanowiliśmy trzymać się razem aż do końca, który niechybnie miał nadejść.

Pierwszą dopadli ledwo żywą babcię. Wybili jej zęby i zaczęli siekać siekierą na plastry.

Miałam ochotę wrzeszczeć, ale z mojego gardła wydobywały się tylko rozpaczliwe, wysokie, przerywane dźwięki. Trzymałam w ramionach Antka, zasłaniając mu oczy od traumatycznych widoków.

Biegnąc zauważyłam, jak banderowcy wkładają kogoś do rozżarzonego pieca chlebowego. Z kogoś zrywali skórę i paznokcie. Komuś wyrywali jelita żywcem.

Podążałam cały czas za mamą, a za sobą słyszałam ciężki oddech Zośki.

Trupy leżały na ziemi, wisiały na drzewach i przybite do drzwi, a nawet dosłownie latały w powietrzu; głównie małe ciałka niemowląt.

Dziękowałam Bogu, że przynajmniej dziadek zginął od kuli; być może tata również.
Przy końcu wsi zauważyłam poruszające się chaotycznie, płonące snopki siana. Co to, na Boga, miało być..?

W odmętach pamięci stanął mi obraz jednego z pięknych, jasnych dni, kiedy moi bliscy żyli, kiedy siedzieliśmy razem w pokoju i czytaliśmy „Quo vadis". Wstrząsnęły mnie wtedy opisy męczeństwa chrześcijan – najbardziej zaś pochodnie Nerona.

Teraz dane mi było zobaczyć ich okropne imitacje.

Potknęłam się, Zośka niemal przeleciała nade mną. Zaraz po tym ją i mamę dopadli upowcy. Patrzyłam, jak owijają je w siano, wiążą, podpalają i puszczają, żeby sobie pobiegały. Żeby mieli się z czego pośmiać.

Nie czułam już nic. W mojej duszy panowała pustka. Wszystko było teraz pustką.

Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?

Byłam teraz jak ów psalmowy robak, leżąca i podeptana, zmiażdżona cierpieniem duszy i niekochana już przez nikogo żyjącego.

Wtedy odezwał się Antek.

- Haniu, chodźmy stąd.

Moje serce się poruszyło. Antoś. Mój braciszek. Przecież on mi jeszcze pozostał! Musiałam go obronić za wszelką cenę.

- Możesz nie zasłaniać mi oczu? Gdzie jest mama?

- Cicho. - Wstałam, podniosłam brata i zaczęłam biec.

- Nie dam rady tak szybko...

- Zaraz usiądziemy. Za chwileczkę, tylko musimy dotrzeć do lasu.

W tamtej chwili niemal czułam, jak chroni nas niewidzialna ręka. Jak wyprowadza nas z zalanej krwią i strawionej ogniem wioski i wiedzie nas bezpiecznie w głąb lasu, gdzie mogliśmy zwolnić. Nie było tam prawie nikogo. Co prawda minęliśmy grupę banderowców, ale byli zbyt zajęci gwałceniem grupki biednych kobiet, żeby zająć się nami.

Najchętniej wędrowałabym jak najdalej, ale po pierwsze bałam się, że zgubimy się i umrzemy z pragnienia, po drugie nie mieliśmy już kompletnie sił. Padliśmy między krzaki i zasnęliśmy.


Łania Świtu||Rzeź Wołyńska 1943Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz