Epilog

169 32 12
                                    

Z zaciśniętymi wargami wpatrywałem się w półprzytomnego mężczyznę. Ciemne rzęsy rzucały cień na jego pobladłe policzki i spierzchnięte wargi. Pierś z trudem unosiła się i opadała, a mężczyzna wydawał się ledwo żywy. Ten stan nie uległ zmianie od paru dni, a Aspen w krótkich chwilach świadomości, wciąż próbował wmówić wszystkim wokół, że nic mu nie jest i to tylko chwilowa niedyspozycja. Idiota. Nie wiedziałem czy bardziej złoszczę się na niego, czy na siebie, że szybciej nie zareagowałem choć widziałem jak z dnia na dzień staje się bledszy i słabszy. Zacisnąłem szczęki, widząc, że moja wściekłość na nic się zda. Los Aspena był już przypieczętowany.

„ – Trucizna. Powoli zabija każdą komórkę w jego ciele, to bolesna i powolna śmierć. – powiedział cichym głosem Ronan, zerkając w stronę sypialni i leżącego w łóżku, nieprzytomnego Aspena.

- Jak to możliwe, że dowiadujemy się o tym dopiero teraz? Minęło parę tygodni...

- Nie było objawów, które wskazywałyby bezpośrednio na otrucie. Myśleliśmy, że bóle i osłabienie jest spowodowane raną. – wyjaśnił medyk i spojrzał na mnie ze współczuciem."

Spędzałem z nim tyle czasu i nie zorientowałem się... Zakląłem, czując pieczenie w oczach i tą cholerną bezsilność. Nie wiem ile siedziałem obok niego i pozwalałem łzom po prostu spływać po mojej twarzy. Dopiero przyjście Lyle'a wyciągnęło mnie z tego bezruchu. Gdyby nie on pewnie siedziałbym tu całymi dniami i nocami, zapominając o jedzeniu i śnie. Drażniło mnie jednak jego podejście do mnie, jakbym miał sobie coś zrobić, gdy ktoś wypowie imię Aspena.

Szliśmy w ciszy korytarzem, gdy zakręciło mi się w głowie. Zatrzymałem się, czując nagłą suchość w ustach. Wyciągnąłem rękę, chcąc się oprzeć o ścianę, ale moja dłoń przesunęła się przez czystą przestrzeń i nie dosięgła ściany. Zacząłem delikatnie panikować, serce biło mi jak szalone, a mój obraz pochłonęła ciemność, by chwilę później oślepić mnie nagłym światłem.

- Quentin! – głos Lyle'a zmieszał się z jakimś innym wraz z dźwiękiem klaksonu.

Klaksonu? Zamrugałem, ale nie zdążyłem nic dojrzeć, bo poczułem jak ktoś na mnie wpada i uderzenie posyła mnie na chodnik. Cudem uniknęliśmy śmierci pod kołami samochodu. Jęknąłem, nie do końca rozumiejąc co się wokół mnie dzieje. Temperatura uległa nagłej zmianie i znalazłem się na zewnątrz... dookoła panował niezwykły harmider, który był znajomy. Westchnąłem i poczułem czyjś dotyk na ramieniu.

- Nic ci nie jest? – to jedno pytanie odebrało mi dech. Uniosłem wzrok i spojrzałem prosto w te niezwykłe fiołkowe oczy, wypełnione troską, ale i pełne zagubienia.

- Jestem cały, ale... co z tobą? Jak to możliwe, że my... że ty... tutaj... - machnąłem ręką, nie potrafiąc ubrać swoich myśli w słowa. Byłem oszołomiony, a równocześnie rozpierało mnie szczęście i ulga, gdy patrzyłem na niego i widziałem te delikatnie zmarszczone brwi i wahanie w oczach.

- Myślę, że umarłem... potem pojawiłem się tu i zobaczyłem ciebie przed pędzącą na ciebie metalową bestią i skoczyłem za tobą... - powiedział powoli, ostrożnie dobierając słowa i rozglądając się wokół. Ze śmiechem pomogłem mu wstać i przytuliłem go z całej siły, słysząc, że aż stęknął cicho, ale przylgnął do mnie. Po chwili odchylił się delikatnie do tyłu i spojrzał na mnie. – Gdzie my jesteśmy, Quen?

- Londyn. – odpowiedziałem i uśmiechnąłem się widząc jego szok. – Witaj w Londynie, książę. – zaśmiałem się nim go pocałowałem.   

THE END?

Porta della MorteOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz