Prolog

360 32 18
                                    


Urodziłam się w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym, w siedem miesięcy po tragicznej śmierci mojego ojca. Matka dała mi na imię Ewa. Ponoć znaczy to „dająca życie", co okazało się dość pokrętną przepowiednią. Ale każdemu imię Ewa kojarzy się przede wszystkim z rajską grzesznicą, pierwszą kobietą, matką rodzaju ludzkiego, która z przekory i ciekawości sprowadziła na ród człowieczy cierpienie oraz śmierć. I to też nijak do mnie nie pasowało.

Wiesz, jak to jest spędzić z jednym mężczyzną ponad sześćdziesiąt lat? Tylko z jednym? Nie, nie wiesz, nie masz o tym pojęcia. Nie jesteś w stanie sobie tego wyobrazić. Żyjesz w związku z entym mężczyzną w swoim życiu. W kim innym kochałaś się będąc nastolatką, z kimś innym zrobiłaś to pierwszy raz. Potem, na studiach, było jeszcze kilku. Teraz żyjesz w stałym związku, może nawet jesteś mężatką, ale w pracy łypiesz okiem w kierunku przystojnego kolegi z sąsiedniego działu. Nie, nie potępiam cię, takie czasy. Wszystko jest szybkie i powierzchowne. Nawet zdrady.

Ja nigdy nawet nie spojrzałam na innego mężczyznę. Nie chciałam. Nie potrzebowałam. Kochałam mojego męża całym sercem. Kiedy go poznałam, trwała wojna, ja byłam jeszcze dzieckiem, on był niewiele starszy. Był moim pierwszym mężczyzną. Był przystojny, ambitny, odważny i uparty jak muł. Przeszliśmy razem długą drogę, doświadczyliśmy wielu radości i ogromu cierpienia, doczekaliśmy się dwóch wspaniałych synów, pięciorga wnuków i dwóch prawnuczek. Przez lata obserwowałam, jak zmienia się, jak dzień po dniu, powoli, staje się potworem.

Ja tego potwora stworzyłam.



Berlin wschodni, rok 1960, więzienie Hohenschonhausen.

W celi cuchnęło fekaliami, potem i krwią. Mężczyzna leżał skulony na podłodze, przy ścianie, w pokrwawionym, podartym ubraniu. Był przytomny, bo kiedy zorientował się, że ktoś wszedł do środka, drgnął i usiłował się podnieść. Z trudem usiadł i spojrzał na mnie. Twarzy nie poznałabym, minęło szesnaście lat od naszego ostatniego spotkania, poza tym była opuchnięta i posiniaczona. Tylko te oczy. Zimne, stalowoniebieskie, aroganckie. Kiedy w nie spojrzałam, nagle czas się cofnął i ujrzałam go w starannie skrojonym mundurze, lśniących oficerkach i w czapce z trupią czaszką. Wtedy był zwycięzcą.

Stałam tam, pośrodku tego cuchnącego mamra, w błękitnej sukience i kompletnie abstrakcyjnie rozmyślałam, że powinnam była ubrać coś ciemniejszego, a już z całą pewnością inne buty, bo moje ulubione beżowe balerinki będą nadawać się tylko do wyrzucenia.

- Herman – odezwałam się do funkcjonariusza wschodnioniemieckiej policji, który mi towarzyszył, a zarazem pieska łańcuchowego i zaufanego zausznika mojego męża. - Zostaw nas samych, proszę.

- Wykluczone – zaprotestował. - Towarzysz sekretarz nakazał jednoznacznie, że w kwestii bezpieczeństwa mam nie iść na żadne ustępstwa.

- Czy on mógłby w jakikolwiek sposób mi zagrażać, spójrz na niego, Herman - wskazałam na skatowanego mężczyznę.

Pytanie miało charakter retoryczny.

- Kto go tam wie... - mruknął Herman i przewrócił oczami.

Gardziłam tym młodym, ambitnym i pozbawionym jakichkolwiek skrupułów człowiekiem, którego mój mąż używał do rozwiązywania swoich problemów. Wiedziałam też, że nie warto z nim dyskutować, bo skoro Rainer coś mu nakazał – była to dla niego prawda ostateczna.

Zrobiłam dwa kroki do przodu i przykucnęłam naprzeciwko Geista. Cuchnął i wyglądał naprawdę tragicznie. Nie spuszczał ze mnie wzroku.

- Poznaje mnie pan? - zapytałam półgłosem.

W deszczuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz