W drodze do łazienki zwiedziłem chyba cały obóz.
Cały czas mijały mnie kilkuosobowe grupki dzieciaków. Zerkały na mnie i kiwały w moją stronę głową. Niektórzy szeptali coś do siebie. Może chcieli się zatrzymać i pogadać, ale byli zbyt zajęci.
Niektórzy obozowicze dźwigali kawałki metalu przypominające miecze. Nie, zaraz... To były miecze. Połowa dzieciaków była uzbrojona. Miała pancerze, hełmy, tarcze i włócznie. Biegali od punktu do punktu, walcząc ze sobą lub słomianymi kukłami. Życie toczyło się tu bardzo szybko. Nie ma problemu. Bardzo mi to odpowiadało. Nienawidziłem siedzieć na tyłku, a szkoła była dla mnie koszmarem.
Mimowolnie cały czas rozglądałem się za Raven, ale jej nie znalazłem. Zdawało mi się, że rozpłynęła się jak tamta taksówka. Zaintrygowała mnie, a patrząc na innych obozowiczów, odnosiłem również dziwne wrażenie, że nie pasowała do tego miejsca. Nie mam pojęcia od kiedy i dlaczego, ale po prostu wiedziałem, że nie. I bardzo mi się to przeczucie nie podobało.
Po odświeżeniu się i przebraniu wróciłem do wielkiego domu. Nie mogłem się powstrzymać i cały czas zerkałem na moje ramię. Było całe zabandażowane, ale dałbym głowę, że pod opatrunkiem nie ma nawet blizny. John kazał mi się skierować do „szefostwa obozu". Nie bardzo wiedziałem, gdzie to jest. Kiedy wszedłem do budynku, zwróciłem się w przeciwną stronę od skrzydła szpitalnego. Po innym kolorze desek i dachu, można było się domyślić, że dobudowano je później. Nie bardzo pragnąłem wiedzieć w jakich okolicznościach.
Pomieszczenie, w którym się teraz znajdowałem, było chyba salą rekreacyjną. W każdym razie na środku pokoju stały złączone stoły do ping ponga, tworząc miejsce do grania dla dwóch gigantów. Przy stole siedzieli dwaj mężczyźni i... koń? Nie. O kurcze. Przy stole siedział mężczyzna i mężczyzna/koń. Od pasa w górę był człowiekiem, a od pasa w dół no... koniem. Po spotkaniu z Johnem miałem już dość gaf związanych z nazywaniem hybryd, więc próbowałem dyskretnie uciec, ale drugi mężczyzna, który swoją drogą był okropnie ubrany, zawołał:
- No proszę, proszę! Mark Johnsans daje w długą- zagwizdał.- Nie ładnie, nie ładnie, prawda Chejronie?- zwrócił się do człowieka-konia. Ten uśmiechnął się do mnie i przywołał mnie ręką.
Ostrożnie podszedłem do stołów.
- Nazywam się Max Johnson- powiedziałem kładąc nacisk na każdą sylabę. Nie spodobało mi się to, że mnie wyśmiał. Liczyłem, że starszy ode mnie mężczyzna w szpetnej koszuli w panterkę i dresach przeprosi za pomyłkę, ale ten tylko machnął ręką i wbił we mnie wzrok. Był dziwny i nieludzki. Przez chwilę straciłem głowę i miałem ochotę błagać na kolanach o wybaczenie, ale tylko na chwilę.Także spojrzałem w jego oczy, starając się włożyć w moje spojrzenie całą pewność siebie, którą zyskałem po ostatnich starciach, ale coś mi przeszkadzało. Jego oczy były niezwykłe. One, one były fioletowe i do tego wyglądały jakby istniały, wirując i gubiąc się w swojej formie płynnej. Jak fioletowa ciecz. Im dłużej w nie patrzyłem, tym było mi goręcej. Jakby oczy grubego mężczyzny przeniosły mnie na pustynie, a słońce wschodziło coraz wyżej.
- Max- usłyszałem ostrzegawczy głos Chejrona. Nie słuchałem, nadal patrzyłem się w oczy, które zaczęły płonąć żywym blaskiem. Przypominały oczy kobiety ze snu. Jak jej było? A, Hekate.
- Max!- konioczłowiek podniósł głos, ale nawet, gdybym chciał już nie mogłem spuścić wzroku z oczu mężczyzny. Po karku spływał mi pot, a oczy zaczynały łzawić. Nagle poczułem uderzenie w ramie. Odwróciłem się i zachwiałem. Chejron przywalił mi paletką od ping ponga. Mimo że zabolało, byłem mu wdzięczny. Wydostał mnie z trasu, który sprawiły oczy nieznajomego.
CZYTASZ
Percy Jackson - Nowe Pokolenie - Niezgoda.
FanfictionJednego dnia życie trzynastoletniego Maxa Johnsona wywróciło się do góry nogami. Bo co innego można powiedzieć o dniu, w którym atakują cię potwory, spadasz z dziewięćdziesięciu metrów, a twojemu najlepszemu kumplowi wyrastają kopyta? Jakie sekrety...