Pora wyruszać

111 8 4
                                    

Bez słowa odszedłem od Rachel. Po jej przepowiedni nie miałem ochoty dłużej tam zostawać wśród innych obozowiczów. Po ostatnich wersach wszyscy patrzyli się na mnie ze zgrozą oraz współczuciem, jakbym właśnie stał jedną nogą w grobie, co w sumie mogło nie być dalekie od prawdy. Pewnie tak czują się ludzie, u których zdiagnozowano nowotwór.

Poszedłem do lasu gdzie pewnie dam radę znaleźć kogoś z Rady Starszych Kopytnych. Jeśli takie mityczne stworzenie miało się gdzieś pałętać to jedynie oni mogą coś na ten temat wiedzieć. Las był cichy, a liście częściowo odcinały dopływ światła i dawały przyjemny cień. W oddali szumiał strumień, a driady plotkowały między sobą. Szedłem pośród wysokich krzewów zanim wreszcie dotarłem na polankę,  na której zazwyczaj się spotykają. Gładki fragment ziemi wokół której stały pniaki ustawione w okrąg. W koronach drzew znajdowała się dziura, przez którą przechodziły promienie słońca oświetlając to miejsce. Nikogo nie było w zasięgu wzroku.

- Jest tu kto? - krzyknąłem choć zapewne wyglądało to trochę żałośnie jednak dało efekt. Po chwili usłyszałem trzaskanie gałązek oraz intensywne szumienie liści.

- Chłopcze czy wiesz, która to godzina? - Powiedział satyr, który właśnie wstawał z krzaków. Od razu rozpoznałem jego głos - to Grover. Satyr pomimo tego że miał już co najmniej pięćdziesiąt lat wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia pięć. Nosił na sobie różnokolorową czapkę z wełny, przez którą przebijały się spore rogi. Jego strój dopełniała obszerna koszulka oraz workowate spodnie. Spod nich wystawały drobne kopytka oraz odrobina brązowej sierści. - O! Witaj Luke. twoi rodzice też tu są?

- Tak jesteśmy już od paru dni. Posłuchaj...

- Przepraszam, że się nie przywitałem ale dopiero wczoraj wróciłem na obóz. Chodźmy do nich. - Satry już wstawał zaczął się odwracać w kierunku obozu i był gotów żeby wyruszyć w drogę.

- Grover! - krzyknąłem na niego, a on stanął jak wryty. - Ojciec na pewno ucieszy się na twój widok ale teraz nie mam na to czasu. Za niecałą godzinę wyruszam wyruszam na misję i potrzebuje dowiedzieć się wszystkiego co wiesz o feniksie, a konkretnie gdzie był ostatnio widziany.

- Mityczne stworzenia to nie za bardzo mój obszar zainteresowań. Ale jest jeden młody satyr, który jest specjalistą. Nazywa się Bernard. Ma czarną sierść i długą brodę. Powinieneś znaleźć go teraz na polach truskawek.

- Dzięki Grover - pobiegłem w kierunku pola truskawek najszybciej jak tylko mogłem.

Nie długo znalazłem się na polu truskawek. Satyrowie siedzieli i grali na piszczałkach, a synowie Dionizosa przechadzali się pomiędzy nimi przyśpieszając ich wzrost. Zapach był wręcz cudowny, a atmosfera pomimo pracy była naprawdę przyjemna. Przez chwilę biegałem w te i nazad, aż go w końcu znalazłem. Zobaczenie go nie było szczególnie trudne. Miał strasznie ciemne włosy na rękach do tego nosił na sobie kontrastującą z nimi białą bluzę bez rękawów przez co wyglądał jak jakiś bokser. Jego długie, zaniedbane włosy oraz smolisto czarna, pokołtuniona broda nadawały mu wygląd bezdomnego. Gdyby nie fakt, że wiem, iż nikt kto nie jest półbogiem nie da rady tu wejść, to byłbym wstanie w to uwierzyć. Na swoich piszczałkach odgrywał jedną z najradośniejszych melodii jakie w życiu słyszałem.

- To ty jesteś Bernard? - Oderwał usta od swoich piszczałek i spojrzał na mnie zaskoczony. Miał oczy w kolorze zieleni, ale zupełnie inne od moich, ponieważ u niego była to bardziej trawiasta zieleń. Spod jego włosów prawie nie było widać rogów co wskazywało na jego dość młody wiek. Z twarzy wyglądał na jakieś dwanaście lat czyli mógł mięć około trzydziestki. 

- Tak. W czymś ci pomóc? - obdarzył mnie uśmiechem, który wręcz emanował przyjaźnią. Jego głos przywodził na myśl wiosnę. W tym momencie wyobraziłem sobie jak skacze po łące z wiankiem z kwiatów na głowie.

Luke Jackson i mityczne potwory - FeniksOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz