VII

266 36 3
                                    


Bill


Wszystko potoczyło się szybko. Jeden pociąg, a ja uwięziony między tymi, których kiedyś nazywałem przyjaciółmi. Nawet nie wiedziałem, co się dokładnie stało. W mojej głowie wciąż na nowo to odtwarzałem, ale głównym elementem była para brązowych, zapłakanych i zmęczonych życiem oczu. Tak, Sosenka była zmęczona tym wszystkim, widziałem to wyraźnie.

Stanford mógł sobie być wielkim naukowcem, ale kompletnie nie znał się na ludziach. Bo dał nieśmiertelność istotom, które były zmienne niczym burza. W sumie podczas swojego dość krótkiego życia mogą zrobić tysiąc drobnych bądź dużych błędów, on sam był na to świetnym przykładem. Zdążył zniszczyć i odbudować swoje relacje z bratem, a teraz... Odszedł. Ze strachu, może ze wstydu. Nie miałem pojęcia i niezbyt mnie to obchodziło, bo oto kolejny raz dałem się zwieść. Ludzie potrafili dużo obiecać, ale dużo gorzej było z dotrzymywaniem tych deklaracji.

Rozległo się wycie w jakimś innym przedziale. Nie obchodziło mnie już, czyj to był głos, wszystko się mieszało w jedną melodię. Czułem się jak jedyna myśląca istota pośród tego chaosu, który był niegdyś moją domeną. Nie wiedzieć kiedy podczas pobytu z Sosenką stałem się spokojniejszy i łagodniejszy, może nawet aż za bardzo. Uśmiechnąłem się na to gorzko. Może faktycznie mnie wychował, jak chciał tego od początku.

A potem znudziłem się mu, kiedy już dopiął swego. Ludzki gatunek jest obrzydliwy.


***

Zasnąłem na moment i obudził mnie klekot zatrzymującego się pojazdu. Uchyliłem oczy, a potem wciąż zaspany ruszyłem razem z innymi w kierunku wyjścia. W takich przypadkach najlepiej było się nie wyróżniać, udawać głupszego niż się było. Wtedy się nie przyczepią.

Wpadł na mnie jakiś pomniejszy demon o fioletowej barwie skóry i rozbieganym spojrzeniu. Chwycił mnie za materiał bluzy, trzęsąc się jak w febrze.

- Mój pan mnie zabije, ja nie chciałem, proszę, musisz zrozumieć, ja...

- Idziemy - jeden z wojskowych pchnął mnie mocno, a gdy zauważył mniejszego próbował go po chwili oderwać. Jednak istota trzymała się kurczowo, czułem na ciele jego paznokcie, kiedy wbijał się we mnie jak w jakąś poduszkę. Trzymałem głowę spuszczoną, aby nie dostrzegli inteligencji czy choćby cienia zrozumienia w moim wzroku. Po chwili za mną rozległy się kolejne kroki i nerwowe sapanie.

- Steve, co tak długo? - usłyszałem jakiś głos, a kiedy tamten zaczął się tłumaczyć poirytowany kapral wyjął pistolet. Krótki strzał, bełkot ustał, rozległa się cisza. Potem zdenerwowane sapnięcie.

- Idziemy - mruknął ponownie mężczyzna, a po chwili zmusiłem ciało do opornego marszu. Nie obchodziło mnie to, nie obchodziło mnie już nic. Słysząc trzask łamanych kości pod stopami kolejnych skazanych przeszył mnie jedynie nieprzyjemny dreszcz.


***

Zaczął padać deszcz. Byliśmy w jakichś stodołach, a przynajmniej pachniało tutaj trzodą chlewną. Patrzyłem przez okno siedząc na stogu siana, a nogi miałem pod brodą. Nie chciałem schodzić na dół po tym, jak Pyronica próbowała spiąć moje włosy w dwie kitki. Mówiła, że układanie ich ją uspokaja i przypomina o domu. Miała tu na myśli oczywiście pobyt u Pacyfiki, bo o naszym prawdziwym domu już nikt nie myślał. Stał się legendą, zapomnianą przez czas i obywateli.

Oparłem głowę o ścianę, patrząc na straże. Zmieniały się dokładnie co pół godziny. Może udałoby mi się podczas jakiejś uciec, ale... Co by to dało? Miałem ich wszystkich zostawić? Poza tym do kogo miałbym uciec?

Na to ostatnie przynajmniej znałem odpowiedź. Ilekroć zamknąłem oczy, to widziałem przed sobą obraz bruneta. Raz wkurzonego, innym razem rozbawionego, zmartwionego bądź po prostu neutralnego. Nie lubiłem tego przyznawać, ale tęskniłem za nim.

Drgnąłem, gdy otworzyły się drzwi.

- Bill Cipher? Jest tu taki demon? - zapytał strażnik głośno, aby przełamać odgłos deszczu. Zamarłem, podczas gdy tamten wyraźnie poirytowany powtórzył kilkakrotnie moje imię. Potem jednak ktoś go odepchnął i oto w progu stanął przemoczony, z przekrzywionymi okularami sprawca tego całego zamieszania. Widząc mnie bez chwili namysłu podszedł do drabiny. Sytuacja byłaby może komiczna w każdej innej chwili; ja pachnący chlewem i kompletnie nieogarnięty, on ubrany po roboczemu i z poważnym spojrzeniem. Jednak nie było czasu na śmiech.

Zszedłem ze stogu, a potem podszedłem do skraju podestu.

- To ja, Stanfordzie Pines. Czego chcesz? - rzuciłem chłodno.

- Nie tutaj - uciął, a potem poczekał, aż zejdę na dół. Potem chwycił mnie za rękę, jak wtedy, gdy był jeszcze młodym chłopakiem nieznającym życia.

Westchnąłem cicho, ale dobrze znałem samego siebie i wiedziałem, że jej nie puszczę. Dipper miał rację; ta rodzina przyciągała mnie jak magnes. Nie mogłem się od nich uwolnić, choćbym nie wiem jak próbował.

Dlatego też po chwili ruszyłem za nim, ciekaw tego, co mi powie.



Forget It /billdip/Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz