Rozdział 07: Gotowość bojowa

276 33 3
                                    

Minął kolejny tydzień. Nie można powiedzieć, że próżnowałam. Starałam się pojawiać blisko Ferrisa, wymienić z nim parę słów. Brakowało mi jednak czasu i natchnienia. Kiedy ma się nóż na gardle, wcale nie jest łatwo planować. Robiłam więc cokolwiek.

Nie zawiódł mojego zaufania. Wypuszczony na łowy wracał zaraz po upolowaniu zdobyczy, a trzeba mu przyznać – znał się na tym. Zmieniał postać zaraz za kutą bramą, gdy mury dostatecznie go zasłaniały. Ja nigdy nie widziałam go w jego wilkołaczej formie. Ukrywał ją równie dobrze, jak ja moją twarz. Polowania zajmowały mu od dwóch do sześciu godzin. Nie miałam mu za złe, jeśli się nie spieszył. Za pierwszym i drugim razem przywlekł za sobą dorodne sarny, zaś trzeciej nocy zabił łosia – stworzenie dwa razy większe od siebie. To dawało realny pogląd na to, ile siły drzemało w krępym ciele syna Kontynentu Dantego.

Byłam trochę zajęta.

Do portów przybywały kolejne statki wyładowane nie tylko towarami na handel, ale również pasażerami. Ktoś pakował ich do ładowni w pełni świadom i jeszcze brał za to pieniądze. Strażnicy, tak jak rozkazałam, wzmożyli kontrole. Przeczesywali pokłady, kajuty, ładownie od sufitów po spruchniałe deski podłóg. Imigrantów zbierano w jednym miejscu, po czym odsyłano najbliższym transportem na drugi kontynent. Protestowali. Błagali. Podejmowali próby przekupstwa. Nie wątpię – a byłabym głupia, gdybym brała to za niemożliwość – że część strażników dała się kupić. Nie mogłam kontrolować każdego, a bynajmniej Stworzyciel nie obdarzył mnie wyjątkowymi zdolnościami pozwalającymi na zaglądanie w myśli drugiej istoty. Ferris był dowodem na to, że dało się wejść do Skrawku Wieczoru niepostrzeżenie. Zapewne gdyby nie zapragnął myszkować w moim dworze, pozostałby niewykryty. Najazd imigrantów okazał się istną plagą, karającą mnie niczemu winną stosem papierkowej roboty. Doradcy i sekretarz dwoili się i troili, jednakże obowiązków nie ubywało.

Jak na złość tydzień ten obfitował również w sprawy karne. Wiosna – czas zbiorów i miłości. Jeden drugiemu zaorał pole, drugi trzeciemu zniszczył uprawy, jeszcze kolejny zabrał innemu żonę na siano. Cyrk na kółkach. Zamiast poradzić sobie samym, szukali kary u mnie i innych sędziów. Byli tacy, którzy posuwali się do samosądów – jakżeby inaczej – ostatecznie robiąc nam wszystkim więcej roboty niż było to warte. Samosąd a sprawiedliwość – jedno nie jest równe drugiemu – tłukłam im wszystkim do tych pustych czaszek, a mimo wszystko oni wciąż nie rozumieli.

Nic dziwnego, że miałam dość i zapragnęłam wyładować swoją frustrację w nieinwazyjny sposób.

***

Przed sobą miałam tor przeszkód. Pokonałam go wielokrotnie, zawsze starając się poprawić mój najlepszy wynik. Największe szanse na to miałam pod koniec tak ciężkiego tygodnia jak miniony. Wściekłość dodawała animuszu. Odpędzała słabość. Motywowała do działania.

Mój sekundant – Parys – odliczył od trzech w dół.

Trzy.

Dwa.

Jeden.

Pstryknął mechanizmem stopera, budząc wskazówkę do życia. Machnął ręką, dając mi znak, abym ruszała.

Odbiłam się w miejscu startu, a wyrwany grunt wyleciał spod mojej stopy wysoko w powietrze.

Przeszkoda pierwsza – slalom między beczkami – była tą najłatwiejszą. Zmieniałam kierunki skokami, odpychając się raz jedną, raz drugą nogą. To było wyuczone. Siedziało we mnie tak głęboko, że stało się odruchem. Nie dotknęłam żadnej wypukłości wypełnionych piachem zbiorników. Nie zachwiałam się, a postawę trzymałam niewzruszoną.

Pani z lodu [+18][Romans][Fantasy][Trylogia "Czerń i biel"]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz