8. Cholerny piątek trzynastego.

5.7K 324 257
                                    

Dzwonek do drzwi sprawił, że podeszłam do drzwi. Byłam sama w domu, więc nie było opcji, że robi to ktoś inny. Z cichym westchnięciem, nacisnęłam na klamkę. I od razu pożałowałam, że nie spojrzałam przez wizjer. Jęknęłam głośno, odchylając głowę do tyłu. 

- Też się cieszę, że cię widzę - usłyszałam. 

- Bardzo się cieszę. Normalnie skaczę z radości! - wywróciłam oczami. - Czego chcesz?

- Nie uważasz, że takie pytanie jest niegrzeczne? - na jego ustach pojawił się cwaniacki uśmiech. 

- Nie mam czasu na twoje gierki - pokręciłam głową z poważną miną. - Czego chcesz? - powtórzyłam swoje pytanie, patrząc na niego z obojętnością. 

Bo tylko to mi zostało. Udawać, że jest mi obojętny. Udawać, że jego powrót nie zrobił na mnie wrażenia. Ale obawiałam się, że on wiedział jaka jest prawda. Że mimo iż grałam obojętną, w środku się łamałam. Z każdym jego spojrzeniem w moją stronę, z każdym kolejnym naszym spotkaniem jedna cegiełka odlatywała z mojego muru, który zbudowałam przez pół roku. 

Byłam jak domek z kart. Jeśli ktoś wyciągnie ze środka kartę, runie cała reszta. W tym przypadku ja byłam tymi cholernymi kartami, a Blake wyciągał rękę, aby zniszczyć mój domek. 

- Chciałem pojechać z tobą w jedno miejsce - oznajmił, a ja zmarszczyłam brwi, patrząc na niego jak na wariata. 

- Nie. 

Było chwilę po dziewiątej wieczorem. Nie miałam zamiaru nigdzie jeździć, a zwłaszcza nie z nim. Najzwyczajniej w świecie mi się nie chciało. Po za tym, halo? Nie. Może i nie rzucałam się jak wariatka i nie ryczałam za każdym razem, gdy go widziałam, tak jak na naszym pierwszym spotkaniu po sześciu miesiącach. Może i podwiózł mnie ostatnio do domu. Ale nie oznaczało to, że między nami jest okej. Prawdopodobnie nigdy już nie będzie dobrze. 

- Jak to nie? - prychnął, wkładając ręce do kieszeni. 

- Normalnie, nie. Jeszcze niedawno, gdy mnie podwoziłeś, wrzeszczałeś na mnie i chciałeś mnie chyba zabić, jadąc sto trzydzieści kilometrów na godzinę w deszczu. Chyba zwariowałeś - mruknęłam. - Nie mam czasu na twoje głupoty. 

- To nie są, do cholery, głupoty - warknął. 

Oho, ktoś tu zaczynał się irytować. 

- Blake, naprawdę - westchnęłam. - Odpuść. 

- Więcej już stracić nie możesz, więc co ci szkodzi? - spytał, a mnie aż zamurowało. 

Cóż, ała. 

Zabolało. 

Jeśli chciał trafić w mój czuły punkt, to naprawdę mu się to udało. Kto jak kto, ale on chyba najlepiej ze wszystkich ludzi potrafił popsuć mi humor. Zawsze trafiał w punkt, który bolał najbardziej. 

- Czekam przy samochodzie. 

I odwrócił się idąc w kierunku swojego samochodu. Jeszcze przez chwilą patrzyłam na jego szerokie plecy. Widziałam jak odpalał papierosa. Zacisnęłam mocno szczękę, czując rosnącą w moim ciele irytację. 

Na niego, na mamę, na Taylora, że mnie zostawili. Taylor bardzo dobrze wiedział, że jeśli kiedykolwiek Blake Brooks pojawiłby się przed naszymi drzwiami, to miał mówić, że nie ma mnie w domu. 

Ale najbardziej byłam zła na siebie. Naprawdę, byłam cholernie wściekła. 

Nie przez to, że go nie wygoniłam. Przez to, że chwyciłam moją cholerną bordową bomberkę i wciągnęłam na stopy czarne vansy. Wkładając telefon do kieszeni, opuściłam dom. Zamknęłam go po czym klucze schowałam pod wycieraczkę w razie gdyby Tay wrócił. 

Pakt z diabłemWhere stories live. Discover now