-Dlaczego idziecie do najbardziej oddalonego od centrum miejsca?-Zapytał, spoglądając na każdego z osobna. Rye po tych słowach zaczął bawić się moją dłonią, splatając moje palce z jego i dziwnie je wginając. Nudził go starszy mężczyzna i nie ukrywał tego.
-To posiadłość ojca Andy'ego.-spojrzał na mnie Jack. Uśmiechnąłem się blado i znów powróciłem wzrokiem na moją dłoń.-Z okazji urodzin Brooka, zamierzamy posiedzieć tam jakiś czas.-Wyjaśnił.
-No to zapowiada się impreza.-Zaśmiał się starszy.-Tylko nie za głośno, bo schronisko może się czepiać, bo ten dźwięk to się niesie i niesie.-Spojrzałem pytająco na Rye, a chłopak wzruszył ramionami, wyginając usta w niezrozumieniu.-Oh tylko żartuję. Schronisko od bardzo dawna jest już zamknięte.-Machnął dłonią.
-Przecież tu nie ma żadnego schroniska.-Spojrzałem na mężczyznę, unosząc brwi w górę.
-Jak to nie. Jest stary budynek, na wschód od "Smoczego Oka"-Pokazał dłonią kierunek.
-Może...-Skinąłem głową. Nie znałem całego terenu, który ciągnie się do dużego zlewiska wszystkich jezior. Zwanego "Matką jezior". Zresztą nawet nazw wszystkich jezior nie znałem, każda była dla mnie głupia i nie miała głębszego przekazu.
-To tylko wy będziecie w tej dużej posiadłości?-Zapytał, zmieniając temat.
-Tak.-uśmiechnął się blondynek.
-Emm... to znaczy moi rodzice jeszcze dojadą.-Skłamałem.-"Stary dziad nie musi o wszystkim wiedzieć."-Pomyślałem. Moi przyjaciele spojrzeli na mnie zdziwieni.
-Czemu nic nie powiedziałeś?-Zapytał Mikey najwidoczniej niezadowolony z takiego obrotu spraw.
-A to było tak w ostatniej chwili.-Spojrzałem na podłogę. Rye puścił moją dłoń i położył za mną na oparciu ławy. Nastała niezręczna cisza. -To my już pójdziemy.-Poczułem, że mężczyzna już nie chce naszego towarzystwa.
-Nie, zostańcie jeszcze.-Spojrzałem na niego trochę podejrzliwie.-Pójdę po herbatkę.-Wstał i powoli odszedł w stronę drzwi.
-Rodzice?-Spojrzał na mnie zły Brooklyn.
-Nie, ale nie musimy się zwierzać temu staruchowi.-Mruknąłem.-Nie podobał mi się pobyt tutaj.-Chodźmy stąd.-wstałem, ale Rye złapał mnie za nadgarstek i usadził na poprzednim miejscu.
-Wypijemy, weźmiemy klucze do tego samochodu i pojedziemy, rano oddamy wóz i jak normalni ludzie zapomnimy o nim.-Powiedział wyraźnie Mikey.
-Ale on się za bardzo wypytuje.-Nachyliłem się do chłopaka w ciemnych włosach.
-Andy zluzuj.-Odezwał się Jack.
-Dobra to podaj mu jeszcze kod do twojej karty i daj mu ją na tacy.-Oparłem się zły o ławę i skrzyżowałem dłonie na piersi. Nagle poczułem delikatny dotyk na karku. To był Rye dobrze wiedział, że to jest mój czuły punkt. Mimowolnie przeszedł mnie dreszcz, a jego opuszki palców delikatnie łaskotały mnie.
-Andy, spokojnie. Wypijemy, wsiądziemy do samochodu i bezpiecznie dojedziemy do chatki. Wątpienie byś chciał iść w nocy po lesie.-Tu mnie ma. Nie chciałbym iść.
-Dobra, ale jak by co to moi rodzice przyjeżdżają jutro rano.-Chłopcy się zgodzili i wtedy wszedł starszy mężczyzna z tacą a na niej były małe białe filiżanki. Dał każdemu po jednej i zaczęliśmy pić. Przez piętnaście minut nieznajomy facet opowiadał o różnych zabawach na urodzinowe wieczory. Gdy nagle wrócił na temat zamkniętego schroniska.
-Muszę was przestrzec, abyście nie chodzili tam.-Przewróciłem oczami, ale widziałem, że Brooklyn wkręcił się w historyjki starszego mężczyzny.
-A co tam jest niebezpiecznego?-
-Legenda głosi, że właściciel chciał wzmocnić swój organizm, ale poszło coś nie tak. Zaraza ogarnęła jego ciało, a później mrok. Stał się mordercą.-Patrzyłem na moich przyjaciół na każdego z osobna. Każdy z nich wierzył w tę bzdurę.
-Dobrze. My już nie będziemy przeszkadzać. Bardzo dziękujemy za gościnę.-Wstałem, a starszy mężczyzna uczynił to samo.
-Lepiej byś uwierzył.-Zwrócił się dokładnie do mojej osoby.
-Nie wierzę w straszne historyjki.-Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na moich przyjaciół, jednak wtedy znów odezwał się mężczyzna.
-On też nie wierzył. Dostał za to karę, by nie lekceważyć jego ostrzeżeń.-Tym mnie trochę przestraszył, ale nie zamierzałem mu wierzyć.
-Dobrze, będziemy uważać.-Mężczyzna wręczył mi kluczyki i zaprowadził nas pod samochód.
-Tylko uważajcie na zwierzęta.-Poradził, gdy zapinaliśmy pasy.-Te małe i te wielkie na dwóch nogach.-Zmarszczyłem brwi.-Nie zdziwcie się, bo są tu niedźwiedzie.-Zaśmiał się, a ja odpaliłem silnik i ruszyliśmy.
-Jezu co za świrus z tego faceta.-Uderzyłem dłonią w kierownicę.
-Andy wyluzuj.-Rye złapał mnie za dłoń. Jednak ja szybko strzepnąłem. Denerwowała mnie reakcja mojego ciała na jego. Chciałem mieć wszystko pod kontrolą. Kątem oka zobaczyłem, że nieco uraziłem tym bruneta. W lusterku dostrzegłem, że reszta nieco już przysypia.
Położyłem dłoń na udzie Ryana i na moment oderwałem wzrok od błotnistej drogi.
-Przepraszam, po prostu ten dziad opowiadał jakieś głupoty i jestem nico zdenerwowany tym.-Brunet uśmiechnął się do mnie delikatnie.
Wtedy coś szarpnęło samochodem. Nacisnąłem gwałtownie pedał hamulca. Patrzyłem wbitym przed siebie wzrokiem.
-Co to było?-Brooklyn przecisnął się między przednimi fotelami między mnie a Ryana.
-Nie...Nie wiem.-Dłonie mi drżały.
-Wyjdę sprawdzić.-Rye złapał za klamkę, ale ja szybko go powstrzymałem, łapiąc za ramię.
-Nie idź może to jakieś zwierze.-Bałem się o niego.
-To je dobiję.-Uśmiechnął się delikatnie dal dodania mi otuchy i wyszedł. Nie mogłem siedzieć ani sekundy, szybko również wysiadłem i ruszyłem za samochód. Rye światłem z komórki oświetlił drogę za nami.
-Nic tu nie ma.-Deszcz lał nieustannie przez co, gdy spojrzałem na Ryana już miał mokre włosy i koszulkę. Nagle szelest przeszył szum deszczu. Coś było za mną.
-Andy...-Rye patrzył za mnie, stojąc w bezruchu. Mimowolnie społem wszystkie mięśnie, a dyszenie dobiegło do moich uszu. Zacisnąłem mocno powieki, Rye schylił się powoli, podnosząc spory kamień.
Kroki klejące się do błota oznaczały tylko, że jakieś zwierze skrada się do mnie. Mój oddech przyspieszył, zacisnąłem dłonie w pięści.
Wtedy Rye ruszył szybko w moim kierunku, rzucając za mnie, skowyt i dźwięk stłuczenie obił mi się o uszy. Szybko wbiłem się w mokrą klatkę piersiową Beaumonta.
-Co to było?-Ściskałem go mocno, a nawet za mocno, ale nie potrafiłem rozluźnić mięśni.-Pies chyba.-Brunet dyszał z całej tej adrenaliny. Powoli odsunął mnie do siebie, jednak złapał mnie za dłoń i ruszył kierunku zwierzęcia. Nagle Beaumont prychnął, zaskoczony. -Chyba uciekł...- Wtedy tuż przy jego nogach zobaczyłem coś kolorowego, w słabym świetle reflektorów samochodu nie byłem pewny, co to jest, ale wyglądało jak kolorowa mucha od garnituru. A raczej od jakiegoś klauna, bo kto normalny chodzi w kolorowej muszce?
Szybko szarpnąłem bruneta za dłoń, nie mogąc już znieść tego nieprzyjemnego napięcia i strachu i zaciągnąłem go do samochodu.-Jedziemy do chatki i choć bym potrącił człowieka, to się nie zatrzymam.-Rye uśmiechnął się rozbawiony moim przerażeniem.
-No już spokojnie And jest już dobrze.-Wsiadłem za kierownicę a Rye złapał mnie za dłoń gładząc ją kciukiem.
Odpaliłem silnik, nawet nie zwracając uwagi, że reszta najzwyczajniej w świecie spała na tyła samochodu.
Brooklyn chciał spędzić urodziny w domku nad jeziorem, ale ja byłem odpowiedzialny za całą organizację, a nie szło już od samego początku. Od kiedy ten taksówkarz nie chciał nas zawieźć pod dom, zaczęło się pieprzyć. Do tego ten deszcz, ciągle padał i zdawał się nie mieć końca.
Weszliśmy do chatki, gdzie było wszystko w jak najlepszym porządku. Duża posiadłość wielki salon, na środku duże schody prowadzące na piętro gdzie są cztery pokoje i dwie łazienki.
-Dobra, ze względu, że Brooklyn ma urodziny, to on śpi w salonie.-Oznajmiłem śmiejąc się. Od razu, gdy wszedłem do tej ślicznej pełnej miłych wspomnień chaty, humor mi się poprawił. Również, nie chciałem być jakimś zrzędą, tylko chciałem się dobrze bawić. Nieprzyjemne uczucie przez niespodziewany pobyt w domu starszego mężczyzna i potrącenie jakiegoś pas czy innego stworzenia już mi minęło.
-Co? NIE!-Krzyknął i ruszył biegiem po schodach w kierunku jednego z pokoi.
-To, kto śpi w salonie?-Spojrzałem na każdego z osobna.
-Ja spałem ostatnio.-Powiedział Mikey i ruszył powoli w stronę schodów.
-Ja tak bardzo nie lubię tej kanapy.-Westchnąłem na słowa Jacka, a ten ucieszony pobiegła do człapiącego, zaspanego Mikeya, który pokonał dopiero połowę schodów.
-To, co papier kamień nożyce?-Spojrzałem na Rye.
-Nie, bo przegram.-Marudził, robiąc podkówkę z ust.
-Ugh...-Przeczesałem wilgne włosy.
-Śpijcie razem. Obiecuję, że nie będę przeszkadzał, gdy będziecie się pieprzyć!-Usłyszałem Brooka ze szczytu schodów.
-Ja też!-Oznajmił Jack.
-I ja.-Wybełkotał śpiący na stojąco Mikey. Spojrzałem na Rye, a ten uśmiechał się szeroko. Pokiwałem głową z niedowierzaniem i zaśmiałem się.
-Dobra i tak nienawidzę tej kanapy.-Beaumont klasnął w dłonie i ruszył wesoło w stronę naszego pokoju z łóżkiem dla dwojga, gdzie zawsze śpi Brook, ale ze względu na nas przeniósł się do mniejszego pokoju. Ja zamknąłem drzwi wejściowe i rozejrzałem się jeszcze czy czasami nikogo nie ma przy chatce. Pomimo trzeźwego umysłu i wierzenia w logikę, a nie jakieś legendy, musiałem się upewnić, że jesteśmy bezpieczni.
Odetchnąłem, gdy nikogo nie zobaczyłem i ruszyłem do pokoju, w połowie schodów zgasły wszystkie światła. Rozległ się wrzask Brooklyna. Westchnąłem i włączyłem latarkę w komórce.
-Brook nie drzyj mordy, przecież nic cię nie zje.- Oznajmiłem i nagle coś złapało mnie, wrzasnąłem, odpychając napastnika ode mnie.
Hej witajcie!
Powoli wchodzimy w akcję, dajcie znać jak wam się podoba i czy w ogóle czuć ten klimat czy jednak słabo mi to wychodzi.
Kłaniam się w pas i dziękuję za uwagę!
CZYTASZ
Let's play a game-Randy
JugendliteraturW ogromnej posiadłości pośrodku lasu otoczonej górami i jeziorami. Andy, Ryan, Brooklyn, Jack i Mikey chcieli miło spędzić czas świętując kolejne urodziny Brooklyna. Odizolowani bez możliwości pomocy. Ale po co miała by być potrzebna? Czy są sami...