-Co zrobiłeś z Mikeyem?-Zapytałem szybko, szukając kątem oka drogi ucieczki.
-Biedaczek nie wytrzymał napięcia.-Zdarł z twarzy resztki ludzkiej skóry i rzucił na podłogę.-Poddał się, oddając mi swoje ciało. Nie, żebym zawładnął nad jego wolą czy coś.-Zaśmiał się gardłowo. Łzy zapiekły mnie w oczy, na wieść o kolejnej stracie.
Wtedy klaun zgiął się w pół i spiął wszystkie mięśnie, nieprzyjemny dźwięk pocierania ciała o skórę odbił się echem po całej sali. Wtedy też zobaczyłem dłoń, wydostając się z boku wychudzonego ciała klauna.
Ten wydał z siebie piskliwy jęk, a jego skóra się rozdarła. Zaczął z niego wydostawać się Mikey, jak by był w jego ciele. Jak by klaun był kokonem, w którym był uwięziony.
Ciało szatyna, gdy tylko postawił stopy na ziemi, upadło bezwładnie. Było sine i bez życia. Klaun się oblizał i wyprostował się.
-Mmm jego krew była czysta i w dobrej grupie. Jednak ciało jak by czymś skażone.-Zmarszczył nos, spoglądając na zwłoki.-Chyba na coś chorował.-Podniósł ponownie wzrok na mnie. Zaciągnął się powietrzem i cofnął się prędko o parę kroków, zagryzł zęby i zmierzył mnie z obrzydzeniem.-Jeszcze nie...-Zaczął się cofać, a po chwili zniknął za drzwiami w ciemnym korytarzu.
Stałem zaskoczony i nie rozumiałem tego, co do mnie powiedział. Miał mnie na wyciągnięcie swojej przerażającej dłoni, a tak po prostu uciekł.
-Klaus!-Ocknąłem się prędko i ruszyłem szybko w stronę, gdzie poszedł brunet.
-A...ndy.-Chrapliwy głos za moimi plecami sparaliżował moje ciało. Przełknąłem głośno ślinę i obejrzałem się za siebie niepewnie.
Z pochyloną głową ku ziemi i owiniętym sznurze wokół szyi stał Jack.
-Jack ty żyjesz?-Podbiegłem do niego, a wtedy on podniósł wzrok. Oczy pozbawione blasku życia, a twarz miał bladą. Otworzył usta, jednak nie mógł mówić, lina była na tyle mocno zaciśnięta, że nie był w stanie wykrztusić ani słowa.-Spokojnie nic nie mów. Już jest dobrze. Spokojnie.-Zacząłem gładzić niezdarnie starać się zdjąć sznur z jego szyi.
Wtedy w jego oczach zabłyszczały łzy i zaczęły spływać dużymi kroplami na nabrzmiałe sine policzki.
-An...dy. Prze....praszam.-Głos był tak ściśnięty, że to był cud, że mówi.
-Nic nie mów. Ważne, że żyjesz.-Przyciągnąłem jego wątłe ciało do siebie i przytuliłem. Nagle coś upadło za mną. Prędko się obróciłem i spojrzałem w tamtym kierunku.
Na podłodze w dużej kałuży brudnej wody leżało ciało Brooklyna. Szybko oddychał, a z jego ust ciekła gęsta krew. Podbiegłem do niego prędko.
-Brook, Brook.-Chłopak spojrzał na mnie ze szczęściem w oczach, jednak jego rozdarta szczęka przez ostre kolce nie mogą się już poruszyć. Jego ciało miało mnóstwo ran po grubych kolcach. Zwróciłem uwagę na dosyć duży ubytek włosów w jednym miejscu, jednak wyglądało na to, że to straszne kolce i tam go zraniły. Nie wiedziałem, skąd się tu wzięli, jednak cieszyłem się, że ich widzę.-Tak strasznie was przepraszam. Chciałem was uratować, ale nie dałem rady. Tak strasznie was przepraszam.-Wtuliłem się w klatkę piersiową blondynka i zacząłem szlochać.
-Nie...ma..my ci te...go za złe.-Wykrztusił Irlandczyk i patrzył na mnie z góry ze smutkiem w oczach.
-Nie byliście gotowi na śmierć.-Załkałem.-To miał być zwykły wypad na urodziny. Twoje urodziny Brook.-Spojrzałem na blondynka, a ten przymknął na chwilę powieki.-Sprowadziłem na was śmierć. I to w twoje urodziny.-Zwróciłem się do poszarpanego przez kolce chłopaka.
-Pam...iętaj...nasss.-Ślina spływała na brodę Duffa. Niekontrolowanie trzymał usta otwarte.
Wtedy za Jackiem zobaczyłem Mikeya. Podszedł od nas, był siny i osłabiony.
-Andy.-Uśmiechnął się blado.-Jack, Brooklyn.-Szerzej uśmiechnął się na widok reszty.
-Mikey gdzie on cię...-Uniósł drżącą dłoń, bym zamilkł.
-Zaraz po tym, jak znalazłem wskazówkę. Nie dałem rady uciec. On jest podstępny, uważaj na niego i wróć po Ryana. Nie możesz zostać sam, tak jak i on.-Jego ton głosu był poważny i pewny siebie.-Miejmy nadzieję, że jeszcze go nie dopadł...-
Wtedy na salę wbiegł brunet, o który właśnie wspomniał Cobban.
-Andy!-Zawołała od razu, gdy mnie zobaczył. Uśmiechnąłem się na jego widok, czując ulgę.
-Posłuchaj mnie Andy uważnie.-Mikey wymusił na mnie, bym patrzył mu prosto w oczy.-On wie... że to jego strata zrani cię najbardziej. Pilnuj cię się, nie pozwól, by nasza śmierć poszła na marne.-Skinąłem szybko głową i wtedy wpadłem w objęcia Beaumonta.
-Mmm Ryan puść.-Odepchnąłem go i rozejrzałem się wokół siebie. Byliśmy sami, reszta naszych przyjaciół zniknęła.
-Co jest?-Spuściłem wzrok na ziemię i zagryzałem wargę, by nie zacząć ponownie płakać.
-Oni odeszli już na zawsze.-Podniosłem powoli wzrok na twarz Ryan.
-Nic nie mogliśmy zrobić dobrze?-Pogładził mnie po policzku i wtedy poczułem pieczenie. Syknąłem z bólu i odsunąłem się o pół kroku w tył.-Wybacz.-Powiedział prędko, a ja przypomniałem sobie o swojej ranie.
-Nic mi nie jest. Rye muszę ci...-Uciszył mnie, przykładając mi palec wskazujący do ust.
-Nie mów mi, że mnie kochasz, bo zabrzmi to jak pożganie, a nie zamierzam już nikogo stracić.-Był poważny, ale i też przerażony. Nagle czyjeś kroki za moimi plecami sprawiły, że delikatnie drgnąłem ze strachu.
-Chłopaki tu jesteście! A ty co tu robisz?-Klaus podszedł do nas, patrząc pytająco na Beaumonta.
-Uznałem, że nie powinniśmy się rozdzielać. Zwłaszcza po tym, że...Mikey nie żyje.-Ostatnie słowa dodałem ciszej, a brunet złapał mnie za dłoń.
-CO? Jak to się stało? Napadł was tutaj? Dlaczego nie krzyczałeś.-Klaus złapał mnie za ramiona zalewając falą pytań. Wtedy Ryan go odepchnął, stając między nami.
-Nie rzucaj się tak na niego.-Skarcił go ostrym tonem. Nie chciałem już pytać, dlaczego Klaus tak nagle zniknął. Wiedziałem, że musimy się wydostać z tego piekła, już bez żadnej straty to był priorytet.
Wtedy Klaus pokazał nam kawałek kartki z namalowanym na niej klaunem.
-"Jeszcze nikt nie dotrwał do tego etapu. Zdobyliście wszystkie punkty. Teraz został tylko wyścig o życie"-Zmarszczyłem brwi, czytając to na głos.
-Co było tymi punktami?-Beaumont wziął w dłonie kartkę, dokładnie się jej przyglądając.
-Było jeszcze to.-Klaus miał w dłoni małe pudełko. Otworzył je, a w nim były trzy mniejsze przegródki w każdym był duży kosmyk włosów. Wtedy mi się przypomniało. To nie kolce sprawiły, że Brooklyn stracił duży kosmyk włosów. To on zebrał od nich "punkty".
-Chłopaki... Oni byli punktami.-Spojrzałem na Ryan, a w jego oczach płonęła wściekłość.
-Jebany...!-Złapałem go mocno za dłoń, by zamilkł.
-Cii coś słyszałem.-Zacząłem nasłuchiwać. Głośny dźwięk uderzania tłustych kropli o blachę.
-To z wyjścia za sceną.-Powiedział szybko Klaus i ruszyliśmy za nim w stronę podestu.
Drzwi były otwarte na oścież, a za nimi podała gęsty deszcz.
-Wreszcie wolny!-Klaus wybiegł na zewnątrz i rozłożył ręce, odchylając głowę ku niebu.
-Andy.-Szepnął Ryan, zatrzymując mnie jeszcze przed drzwiami.
-Tak Rye?-Czułem, jak szczęście rozdziera mnie od środka, aż chciało im się krzyczeć. Nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu, patrzyłem brunetowi prosto w oczy, Jadnak on nie miał szczęścia, jego oczy były szare i smutne.-Jeśli chodzi ci o chłopaków, to mi też jest przykro i to strasznie, ale nie chcielibyśmy, tu zostali i umarli z rozpaczy.-Wtedy usłyszałem kroki z sali. Wyjrzałem na nią przez drzwi i zobaczyłem znów moich martwych przyjaciół. Teraz już nie byli skazani żadną krzywdą, jedynie co pokazywało, że nie są już żywi to to, że byli bladzi i ze smutkiem na twarzy. Uśmiechnąłem się szerzej i wszedłem ponownie do budynku.
-Andy nie o to mi chodziło. Gdzie ty idziesz, wracaj, tam nie jest bezpiecznie.-Rye złapał mnie za dłoń, jednak ja szybko się mu wyrwałem i pobiegłem na środek sali.-Andy!-Usłyszałem, że biegnie za mną. Spoiłem wszystkie mięśnie przez nieprzyjemne uczucie gonienia i przyśpieszyłem, podbiegając do moich przyjaciół. Pragnąłem zamienić jeszcze z nimi parę słów. Zabrać ich ze sobą. Nie chciałem się z nimi rozstać.
-Andy nie rób tego.-Mikey spojrzał na mnie smutno, a wtedy za ich pleców wyszedł klaun. Ślizgając się na starych panelach, zatrzymałem się, omal się nie przewracając.
-ANDY!-Krzyk bruneta za mną sprawił, że oderwałem wzrok od już niepołamanego i ustawionego w pionie ciała klauna. Tyle wystarczyłoby, wykorzystał sytuację i rzucił się na mnie.
Spojrzałem na niego przestraszony, jego ohydna twarz była niebezpiecznie blisko mojej. Dotknął mojej rany na policzku, syknąłem z bólu i zacisnąłem powieki na chwilę.
-Zostaw go!-Ryan z rozpędu zadał mu mocne kopnięcie w żebra.
Hej witajcie!
Już tak blisko wyjścia a jednak tak daleko.
Napiszcie w komentarzach co sądzicie o rozdziale.
Ps. Przepraszam, że miałam dzień spóźnienia.Kłaniam się w pas i dziękuję za uwagę!
CZYTASZ
Let's play a game-Randy
Подростковая литератураW ogromnej posiadłości pośrodku lasu otoczonej górami i jeziorami. Andy, Ryan, Brooklyn, Jack i Mikey chcieli miło spędzić czas świętując kolejne urodziny Brooklyna. Odizolowani bez możliwości pomocy. Ale po co miała by być potrzebna? Czy są sami...