Rozdział 1,

417 22 3
                                    

W którym na horyzoncie pojawia się pewien performer

Paryż właściwie nie zmieniał się za bardzo - niezależnie od pory roku. Bo czym miałaby się różnić ponura dosyć, niepokojąca w swej sztuczności, europejska stolica miłości, względem samej siebie?

Oh, tak.

Czasem, bywało, że padał śnieg zimą. No i może na jesień opadały liście, a wiosną i latem było trochę więcej stoisk zawalonych kwiatami.
Ah, drastyczne, drastyczne zmiany, być może... hmm... dla turystów? Artystów?

W każdym razie nie dla niego.

Nie dla młodego naukowca mieszkającego w jednej ze starych, ozdobnych (i zapuszczonych) kamienic, która wewnątrz przypominała raczej mechaniczną graciar - no tak, to byłoby niegrzeczne - pracownie. Pracownie kogoś, kto niemal nigdy nie robi sobie przerw. Nawet w takiej chwili, gdy dzień piękny, a słońce świeci opromienia wszystko wokół, zewnętrze, budynki i ulice, jasnym blaskiem. Złocistym, ciepłym blaskiem.

Jack Spicer miał osiemnaście lat. Mieszkał w Paryżu... w ten sposób chyba brzmi niewłaściwie. Tak jakoś... W rzeczywistości trudno było nazwać to mieszkaniem. Właściwie sposobowi, w jaki funkcjonował, bardziej pasowało "egzystowanie". On egzystował w tym mieście, funkcjonował, robił trochę różnych własnych, dziwnych rzeczy, których nikt postronny nie mógł zrozumieć.

Jack Spicer miał osiemnaście lat, pojawił się w Paryżu mając szesnaście. Pewnego dnia tak po prostu, niosąc jedną walizkę, wkroczył do samotnej kamienicy otoczonej jedynie innymi, podobnie - kiczowato - ozdobionymi, którą poprzedni właściciel usiłował sprzedać od przeszło czterech lat (skąd jeden chłopak miał dosyć funduszu, aby wykupić cały budynek? - nikogo to nie obchodziło; nie wyglądał nadmiernie podejrzanie, nie towarzyszyli mu dziwni ludzie, z twarzy zdawał się całkiem miły).

Tamtej nocy sznur robotów, cichy, zgrzytający może tylko odrobinę, niemal niesłyszalne, prześlizgnął się w świetle migających latarni i do tajemniczego, nieznanego nikomu, nie podobnego do nikogo wokół dzieciaka (z walizką), dołączył. A ponieważ nie było żadnych świadków tego wydarzenia, nie przetrwało ono w pamięci miasta nawet jako ulotna, podejrzana legenda w stylu krokodyli w ściekach Nowego Jorku.

Gdyby zapytać sąsiadów... Tych kilku, nielicznych. Chyba piętnastu - dwudziestu? - mieszkających w tych ozdobnych kamienicach, niewielkich, równie zaniedbanych jak ta Jacka Spicera, mieszczących się przy jednej, krótkiej uliczce, większość prawdopodobnie potrzebowałaby chwili, aby skojarzyć o kogo chodzi. Coś w rodzaju... "Jack Spicer? Nie kojarzę takiego... że mieszka w którejś kamienicy po sąsiedzku? Której? Tej małej? Burej? Z roślinami wykutymi wokół drzwi frontowych i okien? Chłopak z czerwonymi włosami, chyba, możliwe, że widziałem..." - i tak dalej, i tak dalej. Być może do sedna sprawy.

Nic dziwnego.

Właściwie ciężko było powiedzieć cokolwiek sensownego na jego temat.

Jack Spicer nigdy nie przerywa pracy. W kamienicy, w którymś oknie, zawsze świeci się światło. Bywa, że słychać niepokojące, mechaniczne dźwięki...

...czasem wychodzi.

I tyle.

Ale tego dnia Jack Spicer nigdzie właściwie nie szedł. Rano, zanim jeszcze słońce zaczęło świecić natarczywie, wyjrzał na chwilę ze swojej kwatery, nie kłopocząc się nawet zmienianiem żółtej piżamy podobnej łudząco do dresu na coś bardziej twarzowego, w pobliskiej piekarni kupił jakieś ciastka. A potem wrócił do kamienicy. I pracy.

Gdy codzienna rutyna skupiona wokół samotnego nie rzucania się nikomu w oczy, trwała w najlepsze, a blade, właściwie białe ręce, z wprawą i precyzją zegarmistrza, skręcały jakiś mechanizm... Uliczką nadciągała zagłada jego pokrętnej, cichej idylli. Zagłada w postaci niepozornej, swobodnie poruszającej się osoby w przykuwającym oko swetrze. Takim w poziome paski. Białe i czerwone. Albo czerwone i białe. Jakkolwiek by nie patrzeć. Wprawdzie w Paryżu, w tym obłudnym mieście, nie mającym w istocie wiele wspólnego z miłością i zakochanymi, mimowie to coś, co należy do porządku dziennego. Stały element. Część naturalnej fauny... Ten nie był normalny. I w niewyjaśniony sposób było to jasne dla wszystkich. Coś go... Wyraźnie wyróżniało. I trzeba by być kompletnym ignorantem, aby tego nie wyczuć. Szedł balansując lekko ciałem, bardzo płynnie, gładko, wyprostowany, z twarz uniesioną. Wysoko. Z dumą. Trochę dziwnie to wyglądało w połączeniu z jego szerokim uśmiechem. Uśmiechem charakterystycznym, swobodnym, z twarzą umalowaną na biało, z policzkami w kolorze czerwonym.
I nienagannymi, ciemnymi włosami. Zadbanymi. Zaczesanymi. Mim, mijając kolejne kamienice i zabieganych ludzi, używających uliczki głównie jako drogi na skróty między dwoma większymi, nawet się nie rozglądał.
On po prostu wiedział, wiedział bez żadnej pomocy czy wskazówki, dokąd idzie. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, zamarł jak zabawka, gdy padnie bateria. Skręcił zręcznie, chwycił za elegancką, ciemną furtkę... I wspiął się po prętach niczym włamywacz. Ale z większą gracją.

Francuski Scenariusz // LeJackOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz