Rozdział 3,

186 12 9
                                    

w którym sytuacja się komplikuje

P

rzez pół roku po tym jak Le Mime doszedł do siebie, mężczyzna odwiedzał kamienice co jakiś czas. Początkowo w celu kontroli ramienia, tak na wszelki wypadek, a później... cóż... jakoś tak leciało dalej. Wpadał, zaglądał, czasem kręcił się po całkiem licznych pokojach i piętrach, innym razem siedział gdzieś, obserwując z fascynacją testy nowych J-botów 001, 002 i J-mima, który prawie na pewno był lekką zaczepką. Zabawną dosyć, zważywszy na to, że w porównaniu z pozostałymi dwoma jego rozmiar nie przekraczał metra. Zabawka miała białą skórę, czerwone policzki i ubranie w białe i czerwone (lub czerwone i białe) pasy, równe, namalowane z chirurgiczną precyzją, na którą na ogół było stać tylko, no, cóż... Chirurgów. I fanatyków rękodzieła typu wycinanki czy origami. Twarz J-mima wyglądała jak buzia złośliwego, bezgranicznie szczęśliwego z psoty dziecka, a wszystko, co potrafił było skupione wokół gromadzenia danych i ucieczki. Spicer zadbał o to, aby ten twór nie tylko nadawał się do różnych numerów, zakradania i zdobywania różnych rzeczy, ale również, zgodnie z oryginałem, nie wydawał z siebie żadnych dźwięków. Był doskonale zabezpieczony, wyciszony...Nie mówił, nie trzeszczał, nie skrzypiał, a jego kroki były niklejsze niż cokolwiek, ponieważ kończyny miał z jakiegoś innego, podobno dużo lepszego niż zwyczajny metal materiału. Na pewno lżejszego - gdy Le Mime wziął go na ręce, to było tak jakby podniósł nieszkodliwą, dziecięcą zabawkę, a nie małą, naszpikowaną technologią maszynę.

Jeśli akurat nie podziwiał testów, wtedy drzemał w fotelu, wprowadzał swe rządy w kuchni udowadniając, że umie piec rogaliki niemal tak dobre jak te z ulubionej piekarni Jacka, jedynie bardziej... Hm... Fantazyjnie - powiedzmy - ukształtowane i początkowo jakby trochę spalone, albo znikąd pojawiał się na uczelni podczas egzaminów oraz wszelkich innych okazji, aby trzymać kciuki. Mocno. Z wyjątkowo szczęśliwą, niepokojącą szkolną społeczność, miną. To jak inni uczniowie na niego zerkali, mijali szerokim łukiem i starali się ignorować było po prostu piękne.

***

Jack od małego posiadał dziesiątki fobii i obaw, niektórych tak dziwnych, że sam nie był pewien, skąd się wzięły, ani dlaczego. Póki nie zamieszkał samemu nie przywiązywał do tego nadmiernej uwagi. Po prostu unikał wszystkiego, co sprawiało, że serce mu łomotało, a ciało drżało. Jednakże gdy już znalazł się w Paryżu, zupełnie sam, zdany tylko na siebie, mówiąc dosyć kulawo, rozumiejąc tyle, ile było w słowniku i domyślając się reszty... nie mógł więcej udawać, że wszystko w porządku i tylko zerkać co chwilę, czy aby na pewno nie ma gdzieś w zasięgu wzroku czegoś, co mógłby uznać za potencjalny powód do histerii jeśli tylko znajdzie się za blisko. Zamęczyłby się. Oszalał. Dla własnego dobra musiałby strzelić sobie między oczy.

Cały proces pozbywania się fobii i strachów nie minął jeszcze, chociaż trwał już ponad dwa lata, ale Jack, bardzo zdeterminowany, zdołał zwalczyć te najgorsze i najbardziej uciążliwe w życiu codziennym... wiele innych niestety jeszcze zostało. I prawdopodobnie najbardziej przytłaczającym z całokształtu powodów do paniki jakie mu jeszcze pozostały był szczery, dławiący w piersi strach przed tym, co czaiło się w nocy, który, paradoksalnie - był całkiem nowy.

Gdy mieszkało się samemu wśród kilku mieszkań, kilku łazienek, kilkunastu pokoi, korytarzy i klatek schodowych, czasem rozbrzmiewały dźwięki dziwne. Coś trzeszczało, zgrzytało, czasem gdzieś szurało. Pracujący długimi godzinami Jack zazwyczaj to wszystko ignorował. Zagłuszały mu hałasy, mniej lub bardziej natarczywe, które sam generował. Celowo, prawdopodobnie, nie potrafił ze stuprocentową pewnością stwierdzić, ile z nich było jedynie przypadkiem. Stukoty, trzaski, huki przewracających się przedmiotów i uderzenia młotka, brzęczenie testowanych mechanizmów, dławienie się ręcznie składanych silniczków, protesty nie chcących współpracować ze sobą zębatek... Mając wokół cały ten tłum znajomych, związanych z badaniami dźwięków, nie reagował na naturalne, stare odgłosy kamienicy. Inaczej, absolutnie, skrajnie inaczej było, gdy nie pracował i usiłował tak po prostu zasnąć w łóżku, leżąc bezczynnie.
Wtedy było gorzej, wtedy czuł się gorzej - słyszał bowiem wszystko. I to wszystko tak jakby w jakiś sposób na niego czyhało. Powinien się już przyzwyczaić, mieszkał tam dwa lata, a jednak... Jednak zawsze coś było nie tak. Czuł się w domu i nie w domu, bezpieczny i zagrożony, spokojny i zaniepokojony. Nie dało się tak po prostu egzystować, gdy nie można było nawet określić, czy miejsce, w którym trwały prace było... Tym miejscem. Tym dobrym, właściwym. Domem tak naprawdę.

Francuski Scenariusz // LeJackOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz